Dołęga-Mostowicz Tadeusz - Drugie Życie Doktora Murka, Dołęga Mostowicz
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Drugie Życie
Doktora Murka
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
Rozdział I
Pan Seweryn Czaban spieszył się. Biła właśnie ósma, a punkt o ósmej miał być na obiedzie
u prezesa Bolińskiego. Gotowi mu spóźnienie policzyć na karb nieznajomości form towarzy-
skich albo – co gorsza – lekceważenia. Tymczasem robił przecie, co mógł, by zdążyć. Ale
dzisiaj właśnie wszystko się nań sprzysięgło. Nidenberg, łajdak! przyniósł zamiast solidnie
obiecanej gotówki całą walizkę różnych papierów. Akcje, obligacje, weksle gwarancyjne.
Obliczenie tego, sprawdzenie kursów giełdowych, targ o kupony – wszystko to musiało zająć
przeszło godzinę. W dodatku nad karkiem sterczała panna Wenzel, której musiał podyktować
dwa listy w niezmiernie pilnych sprawach Zarządu Dóbr i Interesów książąt Zasławskich,
których był plenipotentem, a szwagier, niepojęty cymbał, żądał szczegółowych instrukcji na
jutrzejszą licytację huty szklanej „Bolnix”, do czego miał w imieniu Czabana stanąć.
Jak na złość, żona przyszła tu też z molestacjami o auto. Chciała jechać na bal do Resursy
Obywatelskiej, bo Tunka musi się tam pokazać przez wzgląd na młodego Szwowskiego. Pana
Seweryna oczywiście nic to nie obchodziło, lecz nie mógł im odesłać samochodu, bo sam go
potrzebował. Umówił się z paru dygnitarzami, że urządzi im dzisiejszej nocy bibę w „Krzy-
wej Karczmie” pod Tarczynem, zamówił sobie zawczasu trzy dziewczynki z Dancing Klubu,
pod Tarczyn wysłał już szampan, homary, ostrygi i kucharza z „Oazy”, i wprost z obiadu u
Bolińskich miał jechać po dziewczęta. O zmianie tych planów nie mogło być mowy.
– Pojedziesz na bal taksówką – rzucił żonie zirytowany do ostateczności jej boleściwą mi-
ną – albo nie jedźcie wcale. I nie przeszkadzaj mi, do stu diabłów!... Na czym tam skończyli-
śmy, panno Wenzel?...
– ... na gwarancję hipoteczną Zarząd Dóbr zgodzić się nie może – odpowiedziała sekretar-
ka, nie podnosząc oczu znad papierów, by w ten sposób zaznaczyć swoje niezadowolenie z
pryncypałowego stroju. Pomimo siwizny, długiego czerwonego nosa i okularów w cienkiej,
żelaznej oprawie uważała za nieprzyzwoitość ze strony szefa takie nieliczenie się z jej panień-
ską skromnością.
Pan Czaban w spodniach tylko, z majtającymi się z tyłu szelkami, krążył po gabinecie, do-
pinając oporne spinki w sztywnym gorsie koszuli. Szofer Bronisław stał przy drzwiach z fra-
kiem w ręku, a pan Żołnasiewicz raz po raz przerywał Czabanowi dyktowanie pytaniami:
– Przepraszam cię, Sewerciu, więc ile w ostateczności mogę dać Kumejkowskim za odstą-
pienie od licytacji?
– Osiem, do cholery! Osiem, mówiłem już. Ani grosza więcej. Gdybym sam mógł tam
być, zgodziliby się na sześć... Niech pani pisze: Jeżeli w przeciągu miesiąca nie otrzymamy
od WPana rejentalnej zgody między Nim a Spółką Drzewną, będziemy zmuszeni wystąpić na
drogę sądową... Tak. Z poważaniem. Teraz do Ministerstwa Rolnictwa. Powołując się na de-
cyzję JW Pana Ministra z dnia... nie pamiętam... znajdzie pani w teczce... Zarząd Dóbr itd. ma
zaszczyt...
– Przepraszam cię, Sewerciu – pokornym tonem przerwał znów szwagier – a jeżeli Ku-
mejkowscy nie zechcą bez gotówki?
4
– To każ się im pocałować w ciepłe miejsce! – ryknął pan Seweryn i jednocześnie odwró-
cił się do żony: – Czego ty sterczysz nad moją biedną duszą! Diabli mnie wezmą! Nie zosta-
wię auta, bo nie mogę. Bronisław! Kamizelka!
Zaterkotał telefon na biurku. Panna Wenzel podniosła słuchawkę, odezwała się i po chwili
powiedziała:
– Dzwoni jakaś pani do pana dyrektora. Mówi, że w osobistej sprawie.
– Hallo?... Kto?... Aaa, dobry wieczór... Naturalnie, naturalnie... Tak... tak... tak...
Wszyscy przyglądali mu się z zaciekawieniem, ale ani z jego odpowiedzi, ani z wyrazu
czerwonej, mięsistej twarzy nie mogli wywnioskować, z kim mówi i o czym. Pani Czabano-
wa przyzwyczaiła się od dawna do niewypytywania męża o telefony. Bała się jego gniewu i
przekleństw, których nie skąpił nikomu, ilekroć ktoś ośmielił się wtrącić do jego spraw czy
interesów. Jedna Tunka umiała jako tako poradzić sobie z ojcem, ale i to nie zawsze.
Czaban skończył dyktowanie, instrukcje dla szwagra i ubieranie się jednocześnie, i powiedział:
– Panno Wenzel, zabiorę panią i wysadzę w mieście przed naszym biurem. Tylko prędko. A
ty, Józek, i ty – zwrócił się do szwagra i żony – uważajcie! W kasie są grube hopy. W razie, jeże-
libym nie wrócił przed szóstą rano, weźmiesz Józek z kasy tę walizeczkę i jedź do Sosnowca.
Bezpieczniej będzie zabrać w drogę Buczkowskiego. Panno Wenzel, pani go wytelefonuje, by
stawił się tu punkt szósta rano. W biurze zastąpi go Markiewicz. Bronisławie, jedziemy.
Wraz z wyjściem pana Seweryna w całej willi zapanował spokój. Systematyczny pan Żoł-
nasiewicz otworzył kasę, sprawdził zawartość walizki i zamknął ją z powrotem. Pani Czaba-
nowa kazała nakrywać do stołu kucharce, bo pokojówka zajęta była przeszywaniem haftek w
balowej sukni Tunki. Tunka leżała w pidżamie na tapczanie w hallu i czytała książkę.
Pani Sewerynowa siadła przy niej i przyglądała się córce z nabożnym podziwem, aż ta po-
ruszyła się niecierpliwie.
– Ojej, mamo! Nie wlepiajże się we mnie. Wiesz, że tego nie znoszę.
– Ależ ja wcale nie... Tak tylko, moje drogie dziecko.
– No, to idź już! Zostaw mnie, bo to mi przeszkadza.
– Dobrze, dobrze, kochanie. Myślałam, że może czego potrzebujesz. Wiesz, że ojciec nie
odeśle nam auta. Taki uparty.
– Pewno potrzebne mu. Weźmiemy taksówkę.
– Trzeba będzie posyłać Paulinkę, bo przecie na tym odludziu za żadne pieniądze się nie
znajdzie. Już przyznam się, że obrzydło mi mieszkanie na końcu świata. Tyle kosztowała ta
willa!... Mój Boże! Ale czy to twemu ojcu można przemówić do rozsądku?... Zakrzyczy, wy-
drwi, narobi hałasu...
– Oj, nudzisz mamo! – rozkapryszonym tonem zamruczała Tunka.
Pani Helena pogłaskała córkę po włosach, westchnęła i poszła do sypialni sprzątać rozrzu-
coną mężowską garderobę. Zawsze tak było. Kiedy jako młode małżeństwo mieszkali w od-
najętym pokoiczku na czwartym piętrze, kiedy w koszarach zajmowali służbowe mieszkanie
oficera intendentury, kiedy mieli oficynę w Cieńczy u książąt Zasławskich, a później aparta-
ment na Wilczej, i teraz, kiedy usadowili się we własnym pałacyku na Skolimowskiej, Sewe-
ryn wszystkie rzeczy doprowadzał zawsze do krańcowego nieładu, a ona musiała wiecznie
sprzątać, i tym więcej miała z tym roboty, im było więcej rzeczy, im byli bogatsi. Narzekała
na to już z nałogu, bo prawdę powiedziawszy, bez tego zajęcia nie wiedziałaby, co z sobą
zrobić. Dawniej musiała gotować, prać, cerować, prasować mężowskie ubranie, dziś odebrała
to jej służba. Dawniej wolne chwile spędzała z małą córeczką lub na pogawędkach z sąsiada-
mi, dziś córeczka wyrosła i miała własne życie, a sąsiadek nie było, bo nowa willa stała z dala
od innych na krańcu miasta. Domowa służba i stary stróż, pełniący również obowiązki ogrod-
nika – oto wszystko. Brat, w rodzinie zwany niezdarzonym Józkiem, przygarnięty z łaski
przez Seweryna, nie cieszył się sympatią rodzonej siostry. Pani Helena w głębi duszy bolała
nad każdym ubraniem mężowskim, wcale jeszcze dobrym, które wędrowało do szafy Józka,
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]