Drugie prawo termodynamiki 3, Johnlock

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Drugie prawo termodynamiki, cz. 3

Definicja obłędu

Oryginalny tytuł: The Definition of Insanity

Autor: entangled_now

Link: libraryofsol (dot) livejournal (dot) com / 153798 (dot) html

Zgoda: Jest!

Tłumacz: Daghmarre

Fandom: Sherlock

Pairing: John/Sherlock

Rating: W GÓRĘ! PG-15!

Uwaga: Sherlock nie należy do mnie, a szkoda, nie posiadam do niego żadnych praw, a chciałabym.

Streszczenie: Trzecia część serii "Drugie prawo termodynamiki", w której John stara się przywrócić choć pozory porządku.

Definicja obłędu

Czwartek jest pogodniejszy niż środa i istnieje spora szansa na to, że śnieg choć trochę się wystraszy i ulegnie. Nawet zaczyna już trochę niknąć pod stopami tych, którzy są wystarczająco odważni, żeby wyjść na zewnątrz. Co oznacza, że może stać się zdradziecki jak cholera w momencie, gdy zacznie się topić na serio, ewentualnie, znając Londyn, powlekać warstwą zamarzniętego deszczu. Pełni determinacji ludzie ostrożnie i powoli prowadzą swoje auta drogami wciąż jeszcze zakopanymi pod warstwą bieli. Niektórym to naprawdę zależy, by się dokądś dostać.

John dzwoni do przychodni, by sprawdzić, czy nie jest potrzebny. Jest jednak zbędny, widocznie mają już pełen komplet.

Sherlock wybiegł gdzieś, najprawdopodobniej zbadać, czy przestępcy już odważyli się zmierzyć ze śniegiem. Im bardziej się nudzi, tym mniej jest wybredny co do tego, jak zająć swoje ponadprzeciętne umysłowe umiejętności. Jeśli wpadnie na trop czegoś choćby odrobinę interesującego, pewnie napisze do Johna, żądając, by się natychmiast spotkali w jakimś zimnym, mokrym, zaśnieżonym miejscu.

Mój Boże, ten jeden raz John modli się gorąco, żeby na zewnątrz nie działo się nic godnego uwagi.

Oprócz tego doktor z właściwą sobie przenikliwością podejrzewa, że dziś Sherlock wreszcie w którymś momencie odkryje, że jednak powinien był zainwestować w parę butów. Choć pewnie i tak nie zauważy tego, póki jego mózg nie dojdzie do końca danego toku myślenia. Buty należą do sfery tych uprzykrzonych ludzkich doznań, na które geniusz nie ma przecież czasu.

Jego nieobecność daje jednak Johnowi sposobność do przegrzebania kuchennych szuflad w poszukiwaniu worków na śmieci.

Znajduje cały zapas, więc John słusznie podejrzewa, że Sherlock używał ich do pozbywania się rzeczy, których nie pochwaliłaby administracja. W końcu nie ma kontenerów "na odcięte kończyny i inne eksperymenty".

John bierze jeden worek w garść, przemierza mieszkanie i ośmiela się wkroczyć do pokoju Sherlocka.

W środku jest tak ciemno, że musi włączyć światło.

Pierwsza myśl, jaka mu przychodzi do głowy, to erupcja informacji. Pokój wygląda, jak rozbebeszony i rozrzucony dookoła Google w trakcie wyszukiwania.

Ściany pokrywa wymieszany porządną porcją entuzjazmu kolaż map, listów i wyrwanych z książek stronic, poprzyczepianych chaotycznie kulkami z Blue Tack, taśmą klejącą i pinezkami. Całemu pomieszczeniu niewiele brakuje do stania się czymś w rodzaju ściany obsesji, którą pokazują w telewizji zanim policja wyprowadza kogoś zakutego w kajdanki.

Druga rzecz, jaką zauważa John, to prawdziwa martwa sowa na łóżku Sherlocka. Wokół niej rozrzuconych jest wiele innych rzeczy, które nie mają nic wspólnego ze spaniem. Książki, mapy, sprzęty laboratoryjne i medyczne, marynarki, dokumenty policyjne, zapieczętowane torebki dowodowe, krążki taśmy izolacyjnej, nawet kombinezon ochronny. Można podejrzewać, że pod spodem jest łóżko tylko dzięki wielkości i kształtowi tego śmietniska.

Nikła jest szansa na to, że Sherlock zakopałby się w tym przekroju rzeczy wszelakich i nie zmarzł. Bardziej prawdopodobne jest to, że skończyłby jako zimny trup, śmiertelnie raniony czymś niebezpiecznym, czy wręcz radioaktywnym.

Jak on tu w ogóle może spać? Nic dziwnego, że jest tak natrętnie zdeterminowany, by podkradać łóżko Johnowi – skoro swoje własne złożył w ofierze mrocznemu bogowi nauki.

Niemniej jednak nie ma tu nic, co pobiłoby martwą sowę. Potężna płomykówka ze skrzydłami rozciągniętymi na cała szerokość najwyraźniej przybita jest bezpośrednio do stelażu łóżka, poprzez materac i folię, na której leży. Pani Hudson z pewnością nie będzie zachwycona.

Wygląda na to, że Sherlock z jakiegoś powodu zafascynował się jej skrzydłami, że miał wobec nich jakieś zamiary, zanim jego umysł nie znalazł sobie innej obsesji.

Jedyną przestrzenią nietkniętą przez bałagan jest szafa. Z jakiegoś powodu eksplozja losowych przedmiotów nie wdarła się do miejsca, w którym Sherlock trzyma czyste ubrania. To dość zdumiewające odkrycie.

John otworzył strzepnięciem torbę, zastanawiając się, czy nie powinien założyć rękawiczek. Decyduje jednak, że odkładanie na później to nie jest dobry pomysł – w końcu cały ten burdel to przyczyna takiego podejścia. Pośród bałaganu znajduje plastikową siatkę, ona też się przyda. Najpierw zajmuje się gwoźdźmi – wyciąga je jeden po drugim. Dwie rolki taśmy izolacyjnej spadają z łóżka, turlają się po podłodze aż do chwiejącego się stosu książek, uderzają o niego, zmieniają kierunek i gdzieś przepadają.

Pióra wolno opadają na ziemię, a w jednej toreb dowodowych coś chlupocze. John naprawdę nie ma ochoty zbytnio dociekać, co.

- Dobry Boże – stęka, podnosząc sowę za wielkie skrzydło – cholerstwo waży więcej, niż się zdawało – a następnie upuszcza ją bezceremonialnie do torby.

Ptak z szelestem piór i głuchym tąpnięciem uderza o podłogę, co brzmi bardziej żałośnie niż ma prawo.

John zwija folię, na której leżała sowa, i wpycha ją do worka na dokładkę, a potem wrzuca to wszystko do reklamówki i zawiązuje jej uszy. Na koniec wynosi całą paczkę do kuchni. Nie jest do końca pewien, czy ujdzie mu na sucho wyrzucenie sowy na śmietnik, ale zaryzykuje. Bardziej niż na czymkolwiek innym zależy mu na tym, by coś tu udowodnić. Coś, co nawet Sherlock będzie w stanie zrozumieć – niech diabli wezmą wszystkie aktualnie przeprowadzane przez niego doświadczenia.

Jego współlokator nie powinien z góry zakładać, że wszystko się mu wybaczy. Nie będą spać razem w łóżku tylko dlatego, że mu zimno i wybrał sobie idiotyczne miejsce na badania naukowe.

Bez żadnej zapowiedzi w postaci smsa, Sherlock pojawia się ponownie po obiedzie, wnosząc ze sobą chyba z pół zaspy śniegu, który skutecznie strzepuje, tupiąc głośno na schodach.

W kilka sekund lustruje spojrzeniem leżącą na podłodze kuchennej torbę na śmieci, domyślając się najwyraźniej, co zawiera, a następnie opada na sofę, zarzucając mokre buty na podłokietnik.

Wygląda – John próbuje znaleźć odpowiednie, sherlokowe słowo – na poirytowanego. Tak, tego słowa szukał.

Choć nie jest to zwyczajne poirytowanie. John zdążył się już nauczyć rozróżniać "irytację z powodu zagadki, której nie sposób rozwiązać" od "irytacji z powodu zagadki, która była rozczarowująco prosta". Ta nie należy do żadnej z wyżej wymienionych. Wobec czego jest albo coś nowego, albo przyziemnego – na przykład mógł okryć, że posiada stopy i zastanawia się właśnie, dlaczego owe części ciała tak bolą.

- Laptop – Sherlock rzuca nagle tym swoim kategorycznym, odrażająco władczym tonem, dzięki któremu zdecydowanie zbyt wiele mu uchodzi na sucho. Tonem, któremu John zdecydowanie nie powinien ulegać. Spogląda na drugi koniec pokoju, gdzie leży komputer, rzecz jasna idealnie w zasięgu długich palców Sherlocka.

Wzdycha, przechodzi całą długość pokoju, podnosi go i rzuca Sherlockowi na kolana tak niedbale, jak tylko potrafi.

John wychodzi na zakupy. W końcu potrzebują czegoś do jedzenia – czegoś, co nie jest paczuszką ryżu czy słoikiem z musztardą. A poza tym, John jest przekonany, że towarzystwo ludzi jest ostatnią rzeczą, jakiej Sherlock potrzebuje w obecnym nastroju. To ten nastrój, w którym inni ludzie nie są niczym więcej, jak tylko zawadzającymi w procesach myślowych gratami. John nie chce wypróbowywać tego na sobie.

Śniegu wciąż jest tak dużo, że poważnie spowalnia chodzenie, ale wydaje się, że wszyscy wpadli na ten sam pomysł. Zapewne myślą, że to tylko krótkotrwała poprawa pogody i już jutro wszyscy znów obudzą się w samym sercu Arktyki i potrzebna będzie akcja ratunkowa.

Różnica pomiędzy temperaturą we wnętrzach i tą na zewnątrz nie jest zbyt wielka, ale nie mija wiele czasu, nim cały spływa potem od maszerowania, a samochody wydają się jechać zbyt szybko, koła zbyt prędko obracają się na ugniecionym śniegu. Nie ma pojęcia, gdzie kończy się chodnik, a gdzie zaczyna droga.

Kiedy wraca do domu, jest zziębnięty, zmęczony i boli go noga. Tli się w nim nadzieja, że pamiętał kupić coś, co naprawdę ma ochotę zjeść na obiad, bo umiera z głodu.

Sherlock wciąż okupuje kanapę, trzymając otworzoną książkę nad głową. W całym mieszkaniu unosi się zapach ciepłych ręczników.

John przykłada zewnętrzną część dłoni do kaloryfera – i natychmiast odskakuje jak oparzony, bo ten jest niesamowicie gorący.

- Naprawiłeś ogrzewanie – John wyczuwa zaskoczenie w swoim głosie.

- Czasami potrzeby cielesne w istocie do tego stopnia ograniczają produktywność, że należy się nimi zająć – wyjaśnia leniwie Sherlock, nawet nie podnosząc wzroku.

- Dzięki – mówi John mimo wszystko.

Kładzie reklamówki w miejscu, które wydaje się stosunkowo czyste, modląc się w duchu, by nie znajdowały się tam jakieś trucizny czy potłuczone szkło. Albo nawet coś gorszego. Co prawda nie wie dokładnie, co mogłoby być gorsze od toksyn czy szkła, jednak wie, że coś by się znalazło. I na dodatek jest absolutnie pewien, że Sherlock z pewnością znalazłby to coś i wsadził w to elektrody.

- Wywaliłem sowę jak cię nie było. Wiesz, żebyś mógł wrócić do swojego pokoju.

John nie patrzy na Sherlocka, ale czuje, że ten się mu przygląda z drugiego końca pokoju.

- Nie zamarzniesz na śmierć – dodaje. Niemniej jednak zastanawia się nad całą tą godną laboratorium kolekcją ostrych narzędzi, porozrzucanych obecnie pośród sherlockowych eksperymentów, ukradzionych dowodów rzeczowych i brudnych ciuchów.

Z okolic sofy dobiega go pełen rozdrażnienia pomruk.

- Rzadko tam śpię. Wymagałoby to logicznego rozplanowania przenosin zbyt dużej ilości sprzętu. Zazwyczaj wybieram, więc kanapę albo krzesło z kuchni. W ten sposób jestem bliżej tego, co akurat wymaga mojej uwagi.

- To jakiś absurd – podsumowuje John bez zbędnego namysłu.

- I tak nie potrzebuję dużo snu. Nigdy nie potrzebowałem, jestem zbyt zajęty.

- Całkiem nieźle szło ci spanie w moim pokoju – wytyka John i zaraz zastanawia się, po co w ogóle o tym wspominał. Na sto procent to zły pomysł.

W odpowiedzi słyszy jakiś dziwnych odgłos, na przetłumaczenie którego nie ma szans.

- Najprawdopodobniej jakaś aberracja.

W słowach tych kryje się jakaś cicha, urywana lakoniczność. Nietypowa powściągliwość jak na Sherlocka. John ma przeczucie, że wiele się pod nią ukrywa, wiele rzeczy, które Sherlock mógłby powiedzieć. A jednak z jakiegoś dziwnego, niezrozumiałego powodu zdecydował się zmilczeć.

To do niego niepodobne.

Oczywiście na tyle, ile tego szaleńca da się przewidzieć.

Sherlock podnosi się z sofy, książka ląduje na podłodze w chaosie artystycznie powyginanych stron. Zamienia lekturę na mikroskop leżący na stole, który z pewnością też został w jakiś sposób pożyczony czy też ukradziony. Ignoruje Johna tak, jakby nie było nic więcej do powiedzenia. Sprawia wrażenie osoby, która zamierza pracować nad swoimi eksperymentami i absolutnie nie zamierza dochodzić się w sprawie korzystania z łóżka Johna trzecią noc z rzędu.

Jakby podobna myśl była poniżej jego godności.

Jakby wcale nie był cierpiącym na chroniczną bezsenność geniuszem, który właśnie znalazł lekarstwo na swoją przypadłość, a następnie mu je odebrano.

John czuje się jak skończony dupek.

Co, z drugiej strony, jest absolutnie nie fair.

John spędza czwartkową noc samotnie.

Sherlock nie rusza się z dołu całą noc. John wie o tym, bo leży w ciemności, słuchając darcia kartek i sporadycznego brzęku szkła.

Na całe szczęście nie słychać skrzypiec.

Łóżko jest zimne mimo włączonego ogrzewania, a Johna pobolewa ramię.

Przesyła nachmurzone spojrzenie sufitowi, przewracając się co rusz z boku na bok, owijając w kołdrę na tysiąc kreatywnych sposobów, dopóki nie czuje się jak jeden wielki, wstrząsający amatorski eksperyment z mumifikacji, którym nie wzgardziłby nawet sam Sherlock.

Na dodatek ma dziwne uczucie, jakby był właśnie za coś karany.

Piątek przemienia większą część Londynu w nerwową breję rozjeżdżonych dróg i topniejącego śniegu na dachach. Reszta kraju wciąż jest głęboko zamrożona, jednak Londynowi udało się odkopać z zasp i wyswobodzić. Przynajmniej częściowo.

Wciąż jest piekielnie zimno, ale teraz króluje mokrzejszy, intensywniejszy mróz, grożący przesiąknięciem wszystkiego na najbardziej nieprzyjemne sposoby.

John wybywa na większą część dnia.

Zostawia Sherlocka w samym środku jakiejś kąśliwej rozmowy z kimś, kto jest wystarczająco głupi, by narażać się na jego gniew.

Również w piątek śpi sam.

Pani Hudson wraca w sobotni poranek.

Pierwsze, co robi Sherlock, to kradnie jej gazetę. Pierwszą jej stronę zdobi napis „Konsternacja policji".

Tak zaczyna się bardzo długi weekend.

"Konsternacją policji" okazuje się zagadką zamkniętego pokoju, okraszoną podejrzeniem zabójstwo-samobójstwa i brakiem śladu po narzędziu zbrodni. Całość wprawia Johna w najszczersze, bezgraniczne zdumienie. Tymczasem Sherlock wygląda na tak podnieconego, jak to tylko możliwe – gdy się stoi nad skatowanymi ciałami dwójki dwudziestolatków.

Detektyw ciąga Johna po całym Londynie przez trzy dni, zbierając i porzucając większą ilość tropów, niż doktor potrafi pomieścić w głowie. Trzeciego dnia zdążył już zupełnie zapomnieć, które z nich były istotne, a które nie. Nie ma najmniejszego pojęcia, jak Sherlock radzi sobie z logicznym myśleniem w środku tego kłębowiska.

W końcu jednak zostaje im tylko: zazdrosny chłopak, którego nie można nigdzie znaleźć, parę obciążających maili, pusty garaż oraz rany, które wskazują na to, iż zabójstwo-samobójstwo w zamkniętym pokoju jest tak naprawdę zabójstwo-zabójstwem w zamkniętym pokoju.

Johna zaczyna boleć głowa i na dodatek nie ma zamiaru przestać.

Sherlock jeszcze przez jakiś czas miota się po Londynie, na wpół w przebłyskach geniuszu, na wpół szaleństwa. I John nie ma wyjścia, wpada w wir całego tego zamieszania, zagadki, pytań, Sherlocka. Jeśli ktokolwiek powiedziałby mu, że należy do tego typu ludzi, którzy wpadają w wir czegokolwiek, z pewnością by zaprotestował. Kategorycznie.

Sherlock musi wiedzieć. Musi rozmontować świat na części, by zrozumieć, jak działa, dlaczego działa. Złamie każdą regułę, by to osiągnąć, i przy okazji zmusza Johna, by łamał je razem z nim. I John podąża za Sherlockiem, nawet jeśli wie, że nie powinien. I zdecydowanie zbytnio się przyzwyczaił do przepraszania za to, że Sherlock ma tendencję do doprowadzania ludzi do łez, tudzież wywoływania w nich ochoty na walnięcie go w łeb.

Na samym końcu Sherlock przekonuje go, gdy jadą taksówką - która powoli staje się ich znakiem rozpoznawczym – że ponieważ wszystkie inne ewentualności są wykluczone, jedynym logicznym wyjaśnieniem jest to, że morderca w ogóle nie opuścił pokoju, choć wydawałoby się to niemożliwe.

Lestrade szczerze w to wątpi, jednak John podejrzewa, że nawet jeśli Sherlock zapewniłby go na przykład, iż to wróżki przeniosły zabójcę do innego wymiaru, ten poważnie rozważyłby taką okoliczność.

Ostatecznie odnajdują zbrodniczego eks-chłopaka na suficie, gdzie gnije sobie spokojnie.

Sherlock upaja się swoją przenikliwością i upewnia się, że wszyscy naokoło czynią podobnie.

John pozostaje ze zmumifikowanymi zwłokami zbrodniarza. Co niesie za sobą zdecydowanie mniej upajania się umiejętnościami detektywa, i zdecydowanie więcej próbek do laboratorium.

Cóż, to nie do końca jego wyobrażenie o ekscytującej poniedziałkowej nocy.

Kiedy wreszcie wraca do mieszkania poprzez ostatnie podrygi londyńskiej śnieżnej ciapy, jest druga w nocy.

Zastaje Sherlocka wgapiającego w ekran laptopa z obłąkańczym, pełnym frustracji skupieniem kogoś, kto nie spał przez ostatnie sześćdziesiąt godzin i na próżno próbuje zapaść w jakąś formę drzemki i nie dostać ataku psychozy. John jest wystarczająco blisko by dostrzec, że patrzy na jakiś tekst o mumifikacji, co wygląda na idealne czytadło do poduszki. W przeglądarce otwartych jest przynajmniej siedem innych zakładek. Prawdopodobnie Sherlock chce napychać swój mózg wiedzą, póki nie wysiądzie i nie straci przytomności.

Nie wie do końca, czemu z tego powodu to takie proste. Po prostu jest.

- Brałeś coś? - pyta cicho John.

- Nie dziś – mówi Sherlock głębokim, obłąkańczym głosem.

John stara się nie myśleć o tym, że dopiero od paru godzin jest już "dziś".

Zamiast tego łapie Sherlocka za rękę, lodowatą pomimo szlafroka, i podnosi go na nogi. Jedno kliknięcie i laptop się zamyka.

- No chodź – mówi.

Sherlock nawet nie wygląda na zaskoczonego. Przez całą drogę na górę z prędkością karabinu maszynowego mamrocze coś niezrozumiałego na temat wilgoci i tempa rozkładania się zwłok, i że powinien był wcześniej na to wpaść. Bez słowa protestu pozwala Johnowi ściągnąć sobie szlafrok z ramion i siada, gdy John go popycha.

Pierwszy raz to konieczność.

Drugi to zbieg okoliczności.

Trzeci to już przyzwyczajenie.

John nie jest pewien, co myśleć o tym, że teraz to już przyzwyczajenie.

Ewentualnie o tym, że pozwolił, by tym przyzwyczajeniem się stało.

Sherlock śpi dokładnie tak, jak każdy inny człowiek i jest to coś, czego John nie jest w stanie do końca pojąć. Zacznijmy od tego, że nie wie, czego tak właściwie powinien po nim oczekiwać, nie wie też, czy można spać w inny sposób.

Każdy by się poddał po jakichś pięciu dniach bez zmrużenia oka, po tych niekończących się godzinach wytężonej pracy na londyńskich ulicach. Z wspomaganiem farmakologicznym czy bez, każdy musiałby kiedyś iść spać.

Zanim zaczęło się całe to szaleństwo, zazwyczaj widział śpiącego Sherlocka jedynie w scenerii kanapy. Rozciągnięty tak, jak na nią opadł, jednocześnie elegancki i pełen dramatyzmu, z cieniem marsa na twarzy. Ewentualnie oparty o stół kuchenny na jedynym wolnym od podejrzanych substancji miejscu.

Ale nawet wtedy, nawet w takich sytuacjach, John nigdy nie był do końca pewien. Sherlock wydawał się być typem osoby, która spała raczej tam, gdzie nie było świadków. Zawsze zdawał się odgrywać dramatyzm tej czynności, unikając całej jej bezładnej bezbronności.

W jego łóżku zaś Sherlock zdawał się składać wyłącznie z długich kończyn i ostrych kątów, osobliwy w swojej normalności, kompletny wraz z tymi włosami w nieładzie, zmieniającymi pozycję nogami, hipnotycznie powolnym oddechem.

Okej, w tym konkretnym momencie John czuje ulgę, że jego towarzysz jeszcze się nie obudził.

A to z powodu pewnych niewątpliwych, instynktownych reakcji na feralnie rozwalone na nim ciepłe i nie do końca mało pociągające ciało. Rekcje, do których nie chciałby jakoś szczególnie przyciągać w tej chwili uwagi. W końcu on nie jest Sherlockiem, nikt nie jest Sherlockiem. Prawdziwi ludzie – zwykli ludzie – prowadzą bardzo materialne i poplątane życia. Życia, w których wiele zależy od wymiany emocji, zakłopotania i wszystkich tych skomplikowanych bzdet, którymi Sherlock sobie nie zawraca głowy.

- To niesamowite, w jednej chwili podziwiasz przenikliwość moich obserwacji, a w następnej masz rozpaczliwą nadzieję, że jestem kompletnym kretynem - mruczy Sherlock pod nosem bez swojego zwyczajowego jadu. Powinien był się domyślić, że jednak nie śpi.

- Nic takiego nie myślałem – mówi wymijająco John, zastanawiając się, czy próba wyplątania się byłaby uważana za nietakt, skoro nie wszyscy tutaj są świadomi, że taka sytuacja może być trochę kłopotliwa.

Sherlock nie rusza nawet palcem. Prawdopodobnie nie przykłada do tego zbytniej wagi.

- Zdajesz sobie sprawę, ile można by wskazać fizycznych oznak podniecenia? - odzywa się za to leniwie.

John bardzo mocno próbuje nie reagować na słowo „podniecenie", ale i tak czuje, jak napina mu się skóra. Wie, że Sherlock też to czuje. Nic się nie ukryje przed tym przeklętym detektywem, a on już dopilnuje tego, by każdy o tym wiedział.

- Podejrzewam, że parę się znajdzie – odpowiada John, mając nadzieję, że do Sherlocka dotrze, jak bardzo nie życzy sobie wyliczania ich wszystkich po kolei.

- Jak myślisz, ilu doliczyłem się do tej pory?

John widzi, że chyba nie ma szans na delikatne potraktowanie tej sprawy.

- Czy moglibyśmy nie mówić o przypadkowych reakcjach mojego ciała?

- Po prostu jestem ciekawy, czy to tylko fizyczna bliskość mnie czy...

- Nie mówmy o tym - ucina sztywno John.

- Tak się tylko zastanawiam – mówi Sherlock.

John wzdycha, jakby jego współlokator specjalnie robił problemy.

- Słuchaj, zazwyczaj nie zapraszam do mojego lóżka ludzi, z którymi nie jestem związany. Nie możesz oczekiwać, że obudzę się pod tobą i nie…

- …będzie reakcji? - dopowiada Sherlock.

- Zaskakująco subtelnie ujęte, jak na ciebie – mówi John.

- Potrafię być subtelny – dłoń Sherlocka powoli wsuwa się pod poduszkę. John czuje, jak coś napiera na tył jego głowy.

- Zazwyczaj jednak rezygnujesz z taktu?

- Bycie subtelnym wymaga nieustannego kontrolowania konwenansów, co mnie kompletnie nie interesuje; w najlepszym wypadku to rozprasza, w najgorszym – jest nieustannym źródłem irytacji.

- W takim razie, jesteś zbyt leniwy na to, by być uprzejmym? – podsumowuje John.

Doskonale sobie wyobraża minę, jaką robi teraz Sherlock, nawet nie musi sprawdzać. Ta niepokojąco poważna, a la „dobrze wiesz, co mam na myśli, po co wypaczasz moje idealnie skonstruowane zdania".

- Myślisz, że to dziwne, bo jeszcze nie próbowałem się z tobą przespać - mówi Sherlock ni z gruszki, ni z pietruszki.

John musi przyznać, że trochę go to wytrąciło z równowagi, bo wymyka mu się bezmyślne:

- Tak… to znaczy nie… nie wiem, to wszystko jest pokręcone, a jeszcze gorsze jest to, że ciebie ta pokręconość mało obchodzi.

- Nie obchodzi mnie masa rzeczy i odnośnie wielu oponowałeś zdecydowanie bardziej stanowczo niż w tym przypadku - Sherlock brzmi rozsądniej niż powinien. Co jest nieuczciwe przy każdej wymianie zdań, a zwłaszcza teraz.

- Skąd mam wiedzieć, wobec czego mam się sprzeciwiać? Założyłbym się, że każdą rzecz, którą robisz, możesz umotywować na co najmniej trzy sposoby – protestuje John.

- Czy byłoby ci łatwiej, gdybym postawił sprawę jasno, że żaden z moich obecnych powodów nie ma podłoża seksualnego?

- Może… zapewne nie. - John kręci głową i znów wzdycha. - Dorośli mężczyźni, którzy są "tylko przyjaciółmi", rzadko śpią w jednym łóżku.

- A kto tak powiedział? - naburmusza się Sherlock. Jakby to była jedna z tych rzeczy, których nie zamierza przyjąć bez udowodnienia.

- Nie sądzę, by robiono jakieś statystki w tym zakresie.

- W takim razie ten argument jest zupełnie bezużyteczny.

- To nie jest bezużyteczny argument – John kopnięciem rozprostowuje kołdrę, bardziej ze wzburzenia niż z jakiegoś konkretnego powodu. - Czy masz jakiekolwiek pojęcie, jak dużo uchodzi ci na sucho na co dzień?

John postanawia przyjąć, że ten podmuch ciepłego powietrza muskający jego gardło to oznaka niezwykłego rozbawienia Sherlocka.

- Nie, i to jest piękne.

- Teraz robisz to specjalnie… - John musi na chwilę przerwać. – Nawet nie pamiętam… O czym mówiliśmy?

- Ustalaliśmy właśnie, że twoja erekcja to jedynie efekt uboczny mojej bezpośredniej bliskości, a nie koszmarne naruszenie konwenansów – odpowiada Sherlock takim tonem, jakby gawędzili o pogodzie.

John wpatruje się w sufit.

- Właśnie, fantastycznie, dzięki za przypomnienie. Wolałbym jednak, żeby ten aspekt egzystencji nie był tematem twoich uszczypliwych uwag.

- Czy to jakaś nowa zasada? - pyta oschle Sherl...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • eldka.opx.pl