Druon Maurice - Krolowie Przekleci 4 - Prawo Mezczyzn (rtf)(1), biblioteka, D
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
MAURICE DRUON
Królowie przeklęci
Tom IV
Prawo mężczyzn.
Prolog
Od elekcji Hugona Kapeta po śmierć Filipa Pięknego, w ciągu trzech i ćwierć wieku, tylko jedenastu królów rządziło Francją; każdy pozostawił syna, dziedzica tronu.
Co za wspaniała dynastia ci Kapetyngowie! Los jak gdyby ich przeznaczył na długie panowanie. Na jedenastu władców jedynie dwóch rządziło krócej niż piętnaście lat.
Owa nadzwyczajna ciągłość władzy wielce przyczyniła się do ukształtowania jedności narodowej i to mimo miernoty niektórych królów.
Więź feudalną, czysto osobistą, wasala z suzerenem, słabszego z silniejszym, powoli zastępowała więź inna, owa niepisana umowa łącząca członków wielkiej wspólnoty ludzkiej, żyjącej pod jarzmem prześladowań wspólnego losu i poddanej temu samemu prawu.
Choć pojęcie - naród - jeszcze nie wystąpiło wyraźnie, jego zasada i symbol już istniały w osobie monarchy, niezmiennym źródle władzy. Kto myślał: “król”, odczuwał: “Francja”.
Filip Piękny, wskrzeszając cele oraz metody Ludwika VI i Filipa Augusta, swych najwybitniejszych poprzedników, starał się przez lat trzydzieści wyciosać, spoić tę rodzącą się jedność, lecz cement był jeszcze świeży.
Ledwie zmarł Król z Żelaza, syn jego Ludwik X zstąpił za nim do grobu. W tych dwóch kolejnych zgonach lud nie omieszkał dostrzec fatalnego znaku losu.
Dwunasty król rządził osiemnaście miesięcy, sześć dni i dziesięć godzin, akurat dostatecznie długo, aby ten nędzny monarcha zdążył w znacznym stopniu podkopać dzieło ojca.
W ciągu swego krótkiego panowania Ludwik X osławił się każąc zamordować swą pierwszą żonę, Małgorzatę Burgundzką, wysyłając na szubienicę Enguerranda de Marigny, pierwszego ministra Filipa Pięknego i skutecznie pogrążając całą armię w błotach Flandrii. Podczas gdy głód dziesiątkował ludność, za poduszczeniem baronów zbuntowały się dwie prowincje. Feudałowie znów zyskiwali przewagę nad królem; reakcja była wszechwładna, a Skarb pusty.
Ludwik X wstąpił na tron, kiedy świat był bez papieża; odszedł, zanim zdołano wybrać zwierzchnika Kościoła.
Teraz Francja była pozbawiona króla.
Ludwik bowiem z pierwszego małżeństwa pozostawił tylko córkę, pięcioletnią Joannę Nawarry, mocno posądzoną o nieślubne pochodzenie. Owoc zaś drugiego małżeństwa stanowił na razie wątłą nadzieję; królowa Klemencja była w ciąży, lecz miała zlec aż za pięć miesięcy.
Jawnie wreszcie mówiono, że Kłótliwego otruto.
Kto w tych warunkach zostanie władcą trzynastym?
Nic nie przewidziano w sprawie form regencji. W Paryżu hrabia de Valois zabiegał o uznanie go regentem. W Dijon diuk Burgundii, brat zamordowanej królowej i wódz potężnej ligi baronów, nie omieszkał stanąć w obronie praw swej siostrzenicy Joanny Nawarry. W Lyonie pierwszy brat Kłótliwego, hrabia de Poitiers zmagał się z intrygami kardynałów i bezskutecznie usiłował uzyskać decyzję konklawe. Flamandowie tylko czyhali na okazję, by chwycić za broń, a feudałowie z Artois prowadzili nadal wojnę domową.
Czy aż tyle trzeba, by przypomnieć ludowi klątwę, którą przed dwoma laty rzucił ze szczytu stosu wielki mistrz templariuszy? W epoce skorej do przesądów lud Francji, w pierwszym tygodniu czerwca 1316 roku, skłonny był rozważać, czy aby ród Kapetyngów nie został wtedy naprawdę przeklęty.
Część pierwsza - Filip Klucznik
I - Biała królowa
Królowe noszą żałobę białą.
Biała, z cienkiego płótna podwika owijała szyję, więziła podbródek aż po wargę, ukazując jedynie środek twarzy; biały welon osłaniał czoło i brwi; biała suknia opinająca nadgarstki opadała do stóp. Klemencja Węgierska, wdowa po Ludwiku X, przywdziała ten niemal zakonny strój w dwudziestym trzecim roku życia i zapewne do końca swych dni.
Nikt odtąd nie miał ujrzeć jej wspaniałych złotych włosów ani doskonałego owalu twarzy, ani tego świetnego w swym spokoju blasku, który rozsławił jej urodę. Królowa Klemencja już przybrała wygląd swego przyszłego sarkofagu.
Pod fałdami sukni formowało się jednak nowe życie i Klemencję dręczyła myśl, że jej małżonek nigdy nie ujrzy dziecka, którego ona oczekuje.
“Gdybyż Ludwik choć dożył, by je zobaczyć, gdy się narodzi! Pięć miesięcy, tylko pięć miesięcy dłużej! Jak by się cieszył, zwłaszcza synem... Ach! czemuż już w noc poślubną nie zaszłam w ciążę!...”
Znużona zwróciła głowę ku hrabiemu Valois, który kroczył po komnacie jak tłusty kogut.
- Ale po cóż, stryju, mieliby go tak podle otruć?
- spytała. - Czy nie czynił wszelakiego dobra, jakie tylko mógł? Dlaczego wciąż szukacie ludzkiej przewrotności tam, gdzie na pewno objawiła się wola Boża?
- W tym zdarzeniu jedynie wy przypisujecie Bogu to, co raczej zdaje się przynależeć do sztuk diabelskich - odparł Karol de Valois.
W kapturze z opadającym na ramię ogonem, z mięsistym nosem, pełną i rumianą twarzą, brzuchem wypiętym, odziany w zdobną w ogonki gronostajów i srebrne agrafy czarną, aksamitną szatę, w którą się przystroił przed półtora rokiem na pogrzeb Filipa Pięknego, Dostojny Pan de Valois przybył z opactwa Saint-Denis, gdzie asystował przy złożeniu Ludwika do grobu. Uroczystość ta nie rozpoczęła się zresztą bez kłopotów; po raz pierwszy, odkąd istniał ceremoniał pogrzebów królewskich, dworscy dostojnicy zakrzyknąwszy; “Król umarł”, nie mogli dorzucić: “Niech żyje król”, i nie wiadomo było, przed kim należy wykonać rytuał gestów przewidziany dla nowego króla.
- To jasne, przede mną złamiecie wasze berło - rzekł Valois do wielkiego szambelana Mateusza de Trye. - Jestem najstarszy z rodu, a więc najgodniejszy.
Ale przyrodni jego brat, hrabia d'Evreux sprzeciwił się temu osobliwemu żądaniu.
- Jeśli tak szeroko pojmujecie prawo starszeństwa, to nie wy je posiadacie, Karolu, lecz stryj nasz, Robert de Clermont, syn Ludwika Świętego. Czyście zapomnieli, że jeszcze żyje?
- Dobrze wiecie, że biedak jest obłąkany i w niczym nie można polegać na tej szalonej głowie - odparł ze wzruszeniem ramion Valois.
Ostatecznie, po posiłku podanym w opactwie, wielki szambelan złamał symbol swego urzędu przed pustym krzesłem...
Klemencja podjęła:
- Czyż Ludwik nie rozdawał jałmużny ubogim? Czy nie ułaskawiał więźniów, gdy tylko mógł? Mogę świadczyć o wspaniałomyślnym jego sercu i pobożności. Pokajał się z dawnych grzechów...
Chwila była wyraźnie niestosowna, by wątpić w cnoty, jakimi królowa chciała ozdobić świeżą jeszcze pamięć swego małżonka. Karol de Valois nie mógł jednak powstrzymać się od sarkazmu.
- Wiem, bratanico, wiem, że miałyście wielce pobożny wpływ na Ludwika i że był bardzo wspaniałomyślny... wobec was. Lecz nie rządzi się wyłącznie ojczenaszkami ani obsypywaniem darami swych ukochanych. Sama skrucha nie wystarcza, by rozbroić zasianą nienawiść.
Klemencja pomyślała: “Otóż to... ten, co tak bardzo schlebiał Ludwikowi, już się go zapiera. Niezadługo zaczną mi wypominać prezenty, którymi mnie obdarzał. Już stałam się cudzoziemką...”
Zbyt słaba, zbyt złamana nocną bezsennością i dniami we łzach, by mieć siłę dyskutować, dorzuciła tylko:
- Nie mogę uwierzyć, iż Ludwik był aż tak znienawidzony, by chciano go zabić...
- Więc nie wierzcie, bratanico - zawołał Valois - ale to fakt. Dowodu dostarczył nam pies. Polizał płótna, w które balsamiści złożyli wnętrzności, i w godzinę później zdechł.
Klemencja zacisnęła dłonie na poręczach krzesła, aby nie zachwiać się przed narzuconym obrazem. Jej wąskie i patetyczne oblicze o zamkniętych oczach stało się białe jak otaczające je podwika i welon. Trup, balsamiści, wyszarpane wnętrzności i ten pies, co się wałęsał liżąc okrwawione płótna... Czy to mogło chodzić o Ludwika, o mężczyznę, który spał przy niej przez dziesięć miesięcy?
Dostojny Pan de Valois rozwijał nadal swe makabryczne konkluzje. Kiedyż wreszcie zamilknie ten ruchliwy dostojnik, władczy, pyszałkowaty, strojny to w błękit, to w szkarłat, to w czerń, a który pojawiał się o każdej decydującej lub tragicznej godzinie, odkąd była we Francji, aby napominać, przytłaczać wymową i zmuszać do postępowania wbrew jej woli. I to od dnia ślubu. Klemencja przypomniała sobie dzień weselny w Saint Lye: ujrzała drogę do Troyes, wiejski kościół, pokój w zameczku spiesznie przeobrażony w ślubną komnatę... “Czy potrafiłam należycie docenić me szczęście? Nie, nie rozpłaczę się przed nim” - nakazała sobie.
- Kto był sprawcą tego ohydnego przestępstwa, jeszcze nie wiemy - mówił dalej Valois - lecz go wykryjemy, bratanico, solennie wam przyrzekam... oczywiście pod warunkiem, że da mi się możność. My, królowie...
Valois nigdy nie pomijał okazji, by przypomnieć, że nosił dwie korony wyłącznie nominalnie, ale które wyniosły go do rzędu udzielnych książąt.
- ...my, królowie, mamy wrogów nie tyle osobistych, ile sprawowanej przez nas władzy. Nie brak ludzi, którzy pragnęliby uczynić was wdową. Najpierw templariusze... którym wyrządzono wielką krzywdę znosząc Zakon, małoż o tym mówiłem? ... Zawiązali oni tajną ligę i zaprzysięgli zgubę naszego rodu. Mój brat zmarł, a po nim jego pierworodny. A po drugie rzymscy kardynałowie. Przypomnijcie sobie, że kardynał Gaetani usiłował rzucić urok na Ludwika i waszego szwagra Filipa w jawnym zamiarze wysłania obu na tamten świat. Gaetani mógł próbować w inny sposób ugodzić. Cóż chcecie? Nie zrzuca się papieża z tronu Świętego Piotra, jak to mój brat uczynił, bez zasiania trwałej urazy. Tak czy owak, Ludwik umarł... Nie możemy też wyłączyć z podejrzeń naszych krewniaków burgundzkich, którzy zrobili kwaśną minę wobec uwięzienia Małgorzaty, a jeszcze bardziej cierpką, gdy ją zastąpiłyście. Prześcigali się w oszczerstwach w tej materii...
Klemencja spojrzała mu prosto w oczy. Karol de Valois zmieszał się i lekko zaczerwienił. Pojął, że Klemencja wie. Ale ona nie rzekła słowa. Zawsze będzie unikała tego tematu. Czuła się obarczona grzechem niezawinionym; bo ten małżonek, którego cnotliwą duszę tak chwaliła, kazał jednakże, do spółki z Valois i d'Artois, zadusić swoją pierwszą żonę, by ją poślubić, ją, bratanicę króla Neapolu.
- Wreszcie istnieje hrabina Mahaut, a ta kobieta nie cofa się przed zbrodnią, nawet najgorszą - pospieszył nawiązać Valois.
“W czym różni się od was? - pomyślała Klemencja, nie śmiejąc mu odpowiedzieć. - Zdaje się, że na tym dworze niezbyt wahają się przed zabójstwem”.
- Oto Ludwik przed niespełna miesiącem skonfiskował hrabstwo Artois, aby ją zmusić do uległości.
Przez chwilę Klemencja rozważała, czy Valois, wymieniając tylu prawdopodobnych winowajców, nie usiłuje zmylić śladu i czy sam-li nie jest sprawcą śmierci. Przeraziła ją ta myśl całkiem zresztą pozbawiona podstaw. Nie, wzbraniała się podejrzewać kogokolwiek; chciała, by Ludwik umarł był śmiercią naturalną...
Wzrok Klemencji skierował się mimowolnie przez otwarte okno ku zieleniejącym lasom Vincennes, na południe, w stronę zamku Conflans, rezydencji hrabiny Mahaut. Kilka dni przed śmiercią Ludwika hrabina Mahaut razem ze swą córką Joanną de Poitiers złożyła wizytę Klemencji. Wizyta bardzo miła. Zachwycały się gobelinami w komnacie...
“Nic bardziej poniżającego niż dopatrywać się zdrajcy w otoczeniu i szukać zdrady w każdej twarzy” - myślała Klemencja.
- Właśnie dlatego, moja droga bratanico - podjął Valois - musicie wrócić do Paryża, jak was o to proszę. Wiecie, jak bardzo was miłuję. Wasz ojciec był moim szwagrem. Posłuchajcie mnie, jakbyście go posłuchała, gdyby go Bóg nam zachował. Ręka, która ugodziła Ludwika, może nadal ścigać mściwie was i wasze dziecko. Nie potrafiłbym przeto zostawić was wśród lasów wydaną na zakusy złoczyńców i nie zaznam spokoju, aż nie zamieszkacie tuż przy mnie.
Od godziny Valois usiłował wymóc na Klemencji powrót do pałacu na wyspie Cite, ponieważ postanowił sam się tam przenieść. Była to część jego planu, jaki spłodził, by przywłaszczyć funkcje regenta. Kto włada Pałacem, nabiera królewskiego majestatu. Gdyby jednak Valois sam się tu rozgościł, naraziłby się przeciwnikom, którzy oskarżyliby go o zamach lub uzurpację. Jeśli natomiast wkroczy do Cite za swą siostrzenicą Klemencją, jako jej najbliższy krewny i opiekun, nikt nie zdoła prawnie zaoponować, a Rada Parów stanie przed faktem dokonanym. Łono królowej było w danej chwili najlepszym gwarantem jego majestatu i najskuteczniejszym narzędziem do objęcia rządów.
Klemencja jakby prosząc o opiekę podniosła oczy na trzecią osobistość, brzuchatego, siwiejącego mężczyznę, który, skrzyżowawszy ręce na rękojeści wysokiego miecza, stał nieruchomo koło niej i milcząc przysłuchiwał się rozmowie.
- Bouville, co winnam uczynić? - wyszeptała.
Były wielki szambelan Filipa Pięknego, wnet po śmierci Kłótliwego mianowany opiekunem łona królowej, przystąpił do pełnienia nowej misji bardziej niż poważnie, bo tragicznie. Ten dzielny wielmoża, wzorowy sługa dworu królewskiego, utworzył straż złożoną z dwudziestu czterech starannie dobranych dworzan, którzy zmieniali się kolejno po sześciu u drzwi królowej. Sam zaś wystroił się jak na wojnę i w ten upalny czerwcowy dzień biły nań pod kolczugą siódme poty. Mury podwórca, bramy Vincennes były naszpikowane łucznikami. Sierżant musiał stale towarzyszyć każdemu kuchcikowi. Nawet damy dworu obszukiwano, zanim weszły do apartamentów. Nigdy życie ludzkie nie było pilniej strzeżone niż ta istotka, co spoczywała w łonie królowej Francji.
Bouville dzielił swe obowiązki z leciwym panem de Joinville. Ale dziedziczny seneszal Szampanii, ongiś towarzysz Ludwika Świętego, miał teraz dziewięćdziesiąt dwa lata, a to zaiste czyniło zeń nestora francuskiej arystokracji. Był na wpół oślepły i przede wszystkim wzdychał do powrotu - jak co lato - do swego zamku Wassy nad Marną, gdzie żył w przepychu z dochodów z dóbr nadanych mu przez trzech królów. W istocie drzemał większą część czasu, a wszystkie obowiązki spadały na Bouville'a.
Ów w oczach Francji był symbolem szczęśliwych wspomnień. Najpierw jako poseł, który przybył prosić o jej rękę, a następnie odwieźć ją z Neapolu aż do Francji; był on jej powiernikiem i niewątpliwie jedynym prawdziwym przyjacielem, jakiego miała na dworze.
Bouville pojął, że Klemencja nie chce opuścić Vincennes.
- Dostojny Panie - rzekł do Valois - łacniej mi zapewnić pieczę nad królową w zamku w ścisłych murach niż w wielkim Pałacu na Cite otwartym dla każdego. A jeśli obawiacie się sąsiedztwa hrabiny Mahaut, mogę wam oświadczyć - bo zawiadamiają mnie o każdym ruchu w okolicy - że w tej chwili pani Mahaut ładuje swe wozy do Paryża.
Valois nie ukrywał, iż drażni go władczość Bouville'a, odkąd został on opiekunem, i upór, z jakim oparty na mieczu tkwi tutaj obok królowej.
- Panie Hugonie - rzekł wyniośle - macie obowiązek czuwać nad łonem, a nie stanowić o siedzibie rodziny królewskiej i samemu bronić całego królestwa.
Bouville nie zmieszany odparł:
- Czy mam zwrócić waszą uwagę, Dostojny Panie, że królowa nie może pokazywać się przed upływem czterdziestu dni, licząc do początku żałoby?
- Dziękuję wam, lecz znam obyczaje równie dobrze jak i wy, Bouville. Kto wam powiedział, że królowa ma się pokazać? Przewieziemy ją w wozie zamkniętym... Wreszcie moja bratanico - zawołał Valois - ktoś by jeszcze pomyślał, że chcę was wysłać hen za morza, i że Vincennes leży o tysiąc mil od Paryża!
- Zrozumcie mnie, stryju - odpowiedziała cicho Klemencja - ta siedziba w Vincennes to ostatni dar, jaki otrzymałam od Ludwika. Na kilka godzin przed swą śmiercią tutaj dał mi ten dom... Wydaje mi się, że jeszcze nie odszedł naprawdę. Zrozumcie... Właśnie tu mieliśmy...
Ale Dostojny Pan de Valois nie mógł pojąć ani potrzeb serca, ani bolesnych skojarzeń.
- Wasz małżonek, za którego się modlimy, droga bratanico, należy już do przeszłości królestwa, lecz w was spoczywa przyszłość. Narażając własne życie, narażacie i dziecko. Ludwik patrząc z wysoka nie wybaczyłby wam.
Trafił celnie i Klemencja nieco pochyliła się na krześle.
Bouville oświadczył jednak, że nic nie można postanowić bez zgody pana de Joinville, i natychmiast po niego posłał. Czekali kilkanaście minut. Po czym otwarły się drzwi i znów czekano. Wreszcie odziany w długą jedwabną szatę, jaką noszono w czasach krucjaty, cały drżący, z cerą w plamach i podobną do kory na drzewie, z załzawioną powieką, wyblakłym okiem pojawił się, powłócząc nogami, ostatni towarzysz Ludwika Świętego, podtrzymywany przez giermka niemal jak on sędziwego. Usadowiono go z wszelkimi należnymi mu względami i Valois jął wyjaśniać swe zamiary tyczące królowej. Starzec słuchał, w skupieniu kiwając głową, wyraźnie rad, że jeszcze może odegrać jakąś rolę. Gdy Valois skończył, seneszal pogrążył się w medytacji, której obecni strzegli się zamącić; czekali na sentencję, jaka padnie z jego ust.
I nagle Joinville spytał:
- Atoli gdzie jest król?
Valois przybrał rozpaczliwą minę. Tyle trudu na próżno, gdy czas nagli! Czy seneszal w ogóle pojmował, co doń mówiono?
- Ależ król umarł, panie, dziś rano złożyliśmy go do grobu. Wiecie przecież, iż mianowano was opiekunem...
Seneszal zmarszczył czoło i zdawał się głęboko i z wysiłkiem namyślać. Coraz bardziej tracił poczucie chwili obecnej. Już od dawna miewał tego rodzaju przypadłości. Nie spostrzegł się przeto, gdy mając ponad osiemdziesiąt lat, dyktował swe słynne pamiętniki, że pod koniec drugiej części powtórzył niemal dosłownie to, co opowiedział w pierwszej.
- Ach! - nasz młody, miłościwy Ludwik umarł - rzekł wreszcie - właśnie jemu dedykowałem moją wielką księgę. Czy wiecie, że to... czwarty król umiera na moich oczach?
Oświadczył to, jakby chodziło o jakiś czyn bohaterski.
- Atoli, jeśli król umarł, królowa jest regentką - dorzucił.
Dostojny Pan de Valois spurpurowiał. Sądził, świadom zgrzybiałości jednego i przywiązania drugiego, że będzie mógł wedle woli nimi rządzić. Rachuby jego obróciły się przeciw niemu. Krańcowa zgrzybiałość i krańcowa sumienność jakby się sprzymierzyły, by stwarzać mu trudności.
- Królowa nie jest regentką, panie seneszalu, jest w ciąży - zawołał. - Spójrzcie na nią, czy jest w stanie podołać obowiązkom królestwa!
- Wiecie, że nic nie widzę - odparł starzec.
Ukrywszy czoło w dłoni Klemencja jedynie myślała: “Kiedyż skończą? Kiedy dadzą mi spokój?”.
Joinville jął wyjaśniać, w jakich okolicznościach po śmierci Ludwika Ósmego królowa Blanka Kastylijska sprawowała regencję ku wielkiemu, powszechnemu zadowoleniu.
- Miłościwa pani Blanka; poszeptywało się o tym skrycie, nie była wzorem czystości, jak się ją maluje. A zdaje się, że hrabia Tybald, którego mój ojciec był wiernym druhem, obsługiwał ją nawet w łożu...
Trzeba mu było dać się wygadać. Seneszal, choć zapominał o wczorajszych zdarzeniach, zachował wierną pamięć o plotkach, które krążyły w jego pierwszej młodości. Znalazł audytorium i zeń korzystał. Jego ręce starczo drżące nieustannie drapały jedwabną szatę na kolanach.
- A nawet kiedy nasz święty król udał się na krucjatę, w której mu towarzyszyłem...
- Królowa przebywała w tym czasie w Paryżu, nieprawdaż? - uciął Karol de Valois.
- Oczywiście... oczywiście... - rzekł seneszal.
Klemencja pierwsza nie wytrzymała.
- Niech tak będzie! Stryju - powiedziała - wykonam waszą wolę i wrócę na Cite.
- Ach! Oto rozsądne postanowienie i na pewno pochwali je pan de Joinville.
- Oczywiście... oczywiście...
- Zaraz wszystkim się zajmę. Waszą eskortą będą dowodzić mój syn Filip i kuzyn nasz Robert d'Artois.
- Dzięki, wielkie dzięki - powiedziała Klemencja - ale pozwólcie mi teraz pomodlić się.
W godzinę później, na skutek rozkazów hrabiego de Valois, w zamku w Vincennes zapanował rwetes. Z wozowni wyprowadzano wozy; bicze klaskały po zadach tęgich perszeronów. Słudzy biegali; łucznicy rzucili broń, by pomóc stajennym. Na początku żałoby wszyscy czuli się obowiązani mówić szeptem, teraz wszyscy mieli okazję pohałasować.
W zamku tapicerzy zdejmowali gobeliny, rozkładali meble na części, przenosili kredensy, szafki i skrzynie. Damy dworu i dworzanie królowej krzątali się wokół własnych bagaży. Liczyli na pierwszych dwadzieścia wozów, a niewątpliwie potrzebne będą jeszcze dwa przejazdy, by wszystko przewieźć.
Klemencja Węgierska w długiej białej sukni błąkała się po pokojach wciąż eskortowana przez Bouville'a. Wszędzie kurz, pot, krzątanina i ten obraz rabunku, jaki towarzyszy przeprowadzkom. Skarbnik z księgą inwentarzową w ręku czuwał nad wysyłką zastawy i cennych przedmiotów, które razem zgromadzone pokrywały posadzkę jednej z sal: półmiski, dzbany i dwanaście pucharów ze złoconego srebra, które Ludwik zamówił dla Klemencji, i wielki złoty relikwiarz z cząstką prawdziwego Krzyża, przedmiot tak ciężki, że człowiek, co go przenosił, stękał pod nim, jakby wchodził na Kalwarię.
W komnacie królowej szafarka Eudelina, ongiś pierwsza kochanka Kłótliwego, kierowała pakowaniem odzieży.
- Po co... po co zabierać te wszystkie suknie, skoro na nic mi się już nie przydadzą! - rzekła Klemencja.
Zbędne już wydawały się jej klejnoty, których pełne puzdra gromadziły się w żelaznych kufrach, te wszystkie naszyjniki, agrafy, pierścienie i cenne kamienie, którymi obsypywał ją Ludwik w czasie ich krótkotrwałego małżeństwa. Nawet trzy korony inkrustowane szmaragdami, rubinami i perłami były zbyt wysokie i zbyt ozdobne dla wdowy. Zwykła złota obręcz, zdobna w krótkie lilijki osadzone nad czołem, włożona na welon, będzie jedynym klejnotem, do którego teraz będzie mieć prawo.
“Stałam się białą królową, jak moja babka Maria Węgierska i na niej winnam się wzorować. Ale babka miała przeszło sześćdziesiąt lat i wydała na świat trzynaścioro dzieci... Mój małżonek zaś nawet nie zobaczy swego...”
- Miłościwa Pani - spytała Eudelina - czy mam jechać z wami do Paryża? Nikt nie wydał mi rozkazu...
Klemencja spojrzała na tę piękną, jasnowłosą kobietę, która niepomna zazdrości była jej tak pomocna w ostatnich miesiącach, zwłaszcza podczas agonii Ludwika. “Miał z nią córkę i córkę tę oddalił, zamknął w klasztorze...” Czuła się spadkobierczynią wszystkich błędów, popełnionych przez Ludwika, zanim ją poznał. Ma przed sobą całe życie, by spłacać Bogu łzami, modlitwą i jałmużną ciężki dług za duszę Ludwika.
- Nie - szepnęła - nie, Eudelino; nie jedź ze mną. Ktoś, kto go kochał, musi tutaj pozostać.
Po czym odsuwając nawet Bouville'a, schroniła się do jedynego zacisznego pokoju, jedynego, jaki uszanowano, do komnaty, gdzie Ludwik umarł.
Za zsuniętymi zasłonami panował mrok. Klemencja uklękła przy łożu, przycisnęła usta do brokatowej narzuty.
Nagle usłyszała drapanie paznokciem o tkaninę. Uczuła lęk, co mogło ją przekonać, że jeszcze pragnie żyć. Chwilę nieruchomo klęczała, powstrzymując oddech. Z tyłu za nią rozlegało się nadal drapanie. Ostrożnie obróciła głowę. To seneszal de Joinville podrzemywał w krześle o wysokim oparciu, czekając na wyjazd.
II - Kardynał, który nie wierzy w piekło
Czerwcowa noc jęła blednąć; już na wschodzie horyzontu wąskie szare pasemko zwiastowało jutrzenkę, która niebawem wzejdzie nad Lyonem.
Była to pora, gdy wyruszają wózki z sąsiednich wiosek, by zawieźć do miasta warzywa i owoce; była to pora, gdy sowy już milkną, a wróble jeszcze nie ćwierkają. Była to również pora, gdy za wąskimi oknami paradnych apartamentów opactwa Ainay kardynał Jakub Dueze rozmyślał o śmierci.
Kardynał nigdy nie sypiał długo, lecz z wiekiem potrzeba ta wciąż malała. Trzy godziny snu w pełni mu wystarczało. Zaraz po północy budził się i stawał przed swym pulpitem. Człowiek o lotnym umyśle i ogromnej wiedzy, biegły we wszystkich kunsztach myśli, tworzył traktaty teologiczne, prawnicze, lekarskie i alchemiczne, cieszące się wielkim uznaniem wśród współczesnych mu duchownych i doktorów.
W owej epoce, gdy biedak, jak i książę pokładali wielkie nadzieje w sporządzaniu złota, bardzo często powoływano się na nauki Dueze'a o eliksirach przeznaczonych do transmutacji metali.
Można było przeto czytać w jego dziele, zatytułowanym Eliksir filozofów, takie oto definicje skłaniające do medytacji:
“Trzy są rzeczy, z których można sporządzić eliksir: siedem metali, siedem esencji oraz inne rzeczy... Siedem metali to: złoto, srebro, miedź, cyna, ołów, żelazo i rtęć; siedem esencji to: merkuriusz, siarka, sól amoniakalna, aurypigment, biel cynkowa, magnezja i markasyt, inne zaś rzeczy to: żywe srebro, krew ludzka, krew końska i mocz, mocz zasię jest ludzki”.
Albo też proste przepisy jak “oczyścić” dziecięcy mocz: “Weź go i wlej do garnka, niech postoi trzy lub cztery dni; później zlej ostrożnie, niech jeszcze postoi, aż nieczystości osiądą na dnie. Po czym starannie gotuj i szumuj, aż pozostanie jedna trzecia; potem przecedź przez filc i trzymaj w garnku dobrze zatkanym pakułami, by nie naruszyło go powietrze”.
W czasie, gdy jego bliźni spali, siedemdziesięciodwuletni kardynał wciąż wykrywał dziedziny świeckie i duchowne, co do których jeszcze się nie wypowiedział. Sam zużywał tyleż świec, ile cała gromada mnichów.
Nocą opracowywał takoż olbrzymią korespondencję, którą utrzymywał z całą Europą; odbiorcami jej byli prałaci, przełożeni klasztorów, juryści, uczeni, kanclerze i udzielni książęta. Rankiem sekretarz jego i kopiści znajdowali przygotowaną pracę na cały dzień.
Często pochylał się również nad obrazami nieba swych rywali do tiary, porównywał je z własnym horoskopem i zapytywał planet, kto zostanie papieżem. Wedle jego wyliczeń miał najmocniejsze szanse między początkiem sierpnia a początkiem września tego roku. A tu już nadszedł 10 czerwca i nic się nie zarysowywało.
Później zaś, tuż przed świtem, następowała przykra chwila. Jakby nawiedzany przeczuciem, że o tej właśnie godzinie przyjdzie mu pewnego dnia opuścić świat, kardynał doznawał nieokreślonego lę...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]