Drugie prawo termodynamiki 4, Johnlock

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Dół formularza

TŁUMACZENIE: Drugie prawo temodynamiki

Author: - Polish - Humor/Friendship - John W. & Sherlock H. - Chapters: 4 - Words: 15,527 - Reviews: - Favs: 22 - Follows: 3 - Updated: 04-08-12 - Published: 02-11-12 - Status: Complete - id: 7823979

Drugie prawo termodynamiki, cz. 4

Zasady

Oryginalny tytuł: The Rules

Autor: entangled_now

Link: libraryofsol (dot) livejournal (dot) com / 154236 (dot) html

Zgoda: Jest!

Tłumacz: Daghmarre

Fandom: Sherlock

Pairing: John/Sherlock

Rating: PG-17! Momenty są, ludzie niepełnoletnie.

Uwaga: Sherlock nie należy do mnie, nie posiadam do niego żadnych praw. Tak samo jak autorka oryginału.

Streszczenie: Czwarta, ostatnia część serii "Drugie prawo termodynamiki", w której John łamie ustalone wcześniej zasady.

Zasady

Pewnego pięknego ranka John obudzi się, a tu do wzdłuż jego pleców rozciągnięty będzie szalony geniusz, co nie wyda mu się ani odrobinę dziwne.

Pewnego razu przegapi ten osobliwy, zbijający z tropu moment, kiedy to Sherlock wkracza w środku nocy do jego pokoju i mrucząc coś niezrozumiałego pod nosem, egzekwuje swoje roszczenia odnośnie połowy, dwóch trzecich, a czasami nawet trzech czwartych jego łóżka.

- Pachniesz arbuzem – wytyka ciemności John, nie mogąc się powstrzymać. A przecież zazwyczaj oznacza to jakąś smutną paćkę zmaltretowanych owoców czającą się w dużym pokoju, najnowszych ofiar sherlockowych eksperymentów dotyczących urazów tępych.

A ktoś będzie musiał jutro zeskrobać ze ścian ich pozostałości.

Gdzieś zza jego pleców dochodzi do niego odgłos sugerujący, że doświadczenia nie wywołały entuzjastycznych podskoków radości u Sherlocka tej nocy, a może raczej tego poranka? Zegarek jest za daleko, by dokładnie określić. Zwykle Sherlock uwielbia maltretować bezbronne arbuzy. John skrycie podejrzewa, że nawet ma to dla niego wartość terapeutyczną, choć ten z pewnością stanowczo by temu zaprzeczył.

Zauważył też, że wymówki Sherlocka robią się coraz słabsze.

Trzy tygodnie temu usprawiedliwiał się „potencjalnie niebezpiecznymi chemikaliami" w dużym pokoju.

Dwa tygodnie temu spał u niego pod pretekstem „niemożności skoncentrowania się w tym bałaganie".

Trzy dni temu wykręcał się czymś związanym z Brahmsem. John nawet nie słuchał, bo zazwyczaj pogrążony był we śnie.

Dziś w nocy zaś…

Tej nocy chyba nie było żadnej wymówki. Arbuzy na ogół nie wywołują w Sherlocku irytacji czy niepokoju. Arbuzy raczej nie wymagały odsypiania w jego łóżku. Albo przynajmniej by na to nie wpadł. Ma przeczucie, że jego pokój przemienił się z ostatniej deski ratunku w miejsce, do którego Sherlock przychodzi po prostu – spać.

John ma wrażenie, że powinien to chyba ukrócić. Powinien zaprotestować, bo rozmawiali o tym wtedy, gdy ustanawiali reguły.

Wytyczali granice.

Sherlock jednym śliskim ruchem wkrada się w przestrzeń pomiędzy nogami Johna, aż ten musi wstrzymać oddech, póki Sherlock nie ułoży się wygodnie. I wtedy John wie już, jest tego absolutnie świadomy, że mają problem.

Chwila, to nie tak.

To on tu ma problem.

Zdecydowanie ma duży problem.

Niech to diabli.

Sherlocka już dawno nie ma, gdy wreszcie John schodzi na dół. Duży pokój wygląda, jakby wczoraj autentycznie dokonano w nim mordu. Arbuzowy miąższ jest dosłownie wszędzie. Raczej nie wygląda to pokrzepiająco, biorąc pod uwagę koszmar, który się Johnowi przyśnił tuż przed przebudzeniem.

Udaje mu się do połowy oczyścić miejsce zbrodni, kiedy Sherlock powraca, podniecony w ten sposób, który tylko zabójstwo, zagadka czy inna awantura mogą wyjaśnić. John rzuca mu gniewne spojrzenie z brzegu kanapy. Spojrzenie, które zostaje całkowicie zignorowane na korzyść rozwlekłej opowieści o bruku i śladach ciągnięcia. Prawdopodobnie co najwyżej dostanie mu się bura za to, że nie słuchał uważnie. Zastanawia się nad sensem zwrócenia swojemu współlokatorowi uwagi, że nie podoba mu się wspinaczka po meblach w celu zeskrobywania owoców ze ścian, ale podejrzewa, że cały wysiłek poszedłby na marne, jako że Sherlock zaabsorbowany jest czymś zupełnie innym.

- Śniło mi się, że byłem arbuzem, a ty robiłeś na mnie eksperymenty – wspomina zamiast tego, prawdopodobnie z dziecinnej żądzy zepsucia zabawy.

Wyraz twarzy stojącego w kuchni Sherlocka jest przekomiczny.

- Cóż, mam nadzieję, że choć wyniki tych eksperymentów były warte zachodu – komentuje, a dopiero potem ściąga z siebie płaszcz.

- To był koszmar – wyznaje John szczerze.

- Być może powinienem się zacząć martwić tym, że zaczynasz się identyfikować z owocem.

- W zasadzie to arbuz jest jagodą – gdera John. Ale Sherlock już dokądś wywędrował, by ratować świat, używając do tego odcisków palców, różnych typów pyłku kwiatowego i map południowo-zachodniej części kraju.

Po trzech godzinach w całym mieszkaniu ciągle unosi się zapach arbuzów, choć nie ma po nich ani śladu. John parzy sobie kawę, robi też jedną dla Sherlocka, bo jego entuzjazm zapowiadał, że w jakimś stopniu będzie się tutaj toczyć jakieś śledztwo. Zużywa resztkę cukru, a ponieważ nie ma pojęcia, skąd tak właściwie się wzięły te dziwne saszetki z kredensu, prawdopodobnie najlepszym wyjściem byłby dokupienie kilograma.

W drzwiach napotyka Sherlocka, który już zdążył założyć płaszcz na jedno ramię, co kończy się wylądowaniem w chińskiej restauracji, jakieś trzy kilometry od miejsca, do którego zamierzał wyruszyć John.

Cały posiłek Sherlock opowiada o uciętych głowach, co kieruje na nich przerażone spojrzenia tych, do których docierają jego słowa.

John zapomina kupić cukier.

John nie przypomina sobie, jakie wyjaśnienie dostaje trzy noce później.

Szczerze powiedziawszy, nie przypomina sobie żadnego. Z pewnością Sherlock nie zniża się nawet do tego, by coś usprawiedliwiać.

John nie śpi, albo może na poły śpi, w każdym razie to rozgraniczenie jest dość ważne w tym stanie.

Odwraca się na drugi bok we śnie i otacza ręką wąską talię Sherlocka. Wydaje się, że jest na jakiejś pokrętnej misji mającej na celu zapewnienie bezpieczeństwa snu swojego współlokatora. Pomimo tego, że Sherlock zawsze wydawał się być zbyt długi i zbyt nieokiełznany, by był w stanie go długo trzymać. Założyłby się, że jest on zbyt „zbyt" dla kogokolwiek.

Nie żeby detektyw komuś na to pozwolił.

Oddech Johna odbija się o kark Sherlocka przewlekłymi rozbłyskami ciepła, a jego dłuższe włosy łaskoczą go w nos i górną wargę.

Przelotnie tylko jego usta przylegają do łuku szyi Sherlocka, jedynie przez sekundę, zbyt krótko, by ktoś mógłby mu coś zarzucić, by ktoś mógł go oskarżyć, że to coś innego niż tylko zwykłe poruszenie przez sen.

Mięśnie pod jego ręką wciąż pracują, powoli, z każdym oddechem. Podejrzewa mimo to, że Sherlock nie śpi. Robi się coraz lepszy w rozpoznawaniu tego, czy śpi, czy nie.

Osobiście uważa, że zrobił się w tym stanowczo zbyt dobry.

Kompletnie zapomina o tym, by poględzić z rana z powodu braku wymówek.

Jedno z kolan Sherlocka napiera na jego udo od tyłu w sposób, który zdecydowanie domaga się uwagi.

- Zrób mi kawy – głos Sherlocka wywołuje wibracje wzdłuż całego kręgosłupa Johna, który mógłby przysiąc, że to nie żaden przypadek.

Marszczy brwi w poduszkę, bo jeszcze się nie do końca obudził. Tak naprawdę to jeszcze mu sporo brakuje do bycia wystarczająco obudzonym, by radzić sobie z Sherlockiem i jego nagłymi, acz często absolutnie irracjonalnymi potrzebami.

Czy jak był dzieckiem, nikt nigdy mu nie mówił „nie"?

- Zrób sobie sam – odburkuje. Choć nie jest pewien, czy z jego ust wydobyły się jakieś zrozumiałe słowa.

- Ale ja śpię – pojękuje Sherlock.

John zabiera nogę poza zasięg szturchania. Nogi Sherlocka są jednakże wkurzająco długie.

- W takim razie nie potrzebujesz kawy, a to ty tu podobno jesteś bystry.

- Bo jestem – odpowiada Sherlock. - I potrzebuję kawy.

- O, nie, zużyłeś już wszystkie swoje darmowe przysługi z mojej strony na ten tydzień.

Wie, że Sherlock się śmieje, bo czuje miarowe drgania.

- Przymknij się i śpij – mówi John.

Sherlock nigdy nie robi tego, co się do niego mówi, ale i tak John nigdy nie przestaje próbować.

John odzyskuje swój pokój na pięć dni na czas trwania Sprawy Wisielca (przynajmniej on ją tak nazywa). Nie, żeby jakoś szczególnie się wysypiał nocami, zdecydowanie częściej gania londyńskimi ulicami i bywa obiektem, do którego się strzela, a na dodatek zdarza mu się również jedno niezwykle nieprzyjemne nurkowanie w Tamizie.

Jak się okazuje, wszystko to jest dokładnie tym rodzajem rozrywki, której, odpowiadając na pytanie „jak leci?", zdecydowanie nie powinno się określać wyrażeniem „po staremu".

Łóżko jest chłodne, choć to już maj, a ziemia nie widziała śniegu już od dobrych trzech miesięcy. Źle sypia, choć nie jest to tylko i wyłącznie z powodu nogi, której nie podobają się maratony, upadki czy przemakanie do suchej nitki. Wciąż budzi się ze wzrokiem utkwionym w tym obrzydliwym suficie.

Aż w końcu budzi się z twarzą w poduszce, jakby jego umysł nie mógł już więcej znieść widoku tego pokoju.

Gdy John budzi się następnego ranka, wzdłuż jego pleców rozciągnięty jest szalony geniusz. I chrapie.

Wgapia się w tę okropną tapetę i czuje taką idiotyczną, absurdalną ulgę, że nie może złapać oddechu przez następne pół minuty.

Sherlock wymrukuje coś niezrozumiałego do jego włosów – prawdopodobnie wyczuł, że John nie oddycha. Co zdaje się potwierdzać hipotezę, że Sherlock jest w stanie dedukować nawet przez sen.

- Nie umarłem - uspokaja go John.

- Jak mimo to słyszeć – mamrota Sherlock, a Johnowi przechodzi przez myśl, że po raz pierwszy jego towarzysz brzmi tak, jakby się jeszcze nie do końca obudził. Nie wiedział nawet, czy jego mózg w ogóle jest zdolny do pracy na pół gwizdka.

John odwraca się na plecy, a Sherlock nawet nie zawraca sobie głowy zmianą pozycji, tylko układa się tak, jak opadł. John może tylko się zastanowić, kiedy tego będzie za dużo, kiedy w jego głowie coś wreszcie pęknie i walnie prosto z mostu.

- A może teraz? - odzywa się cicho Sherlock. - Nad czymkolwiek się zastanawiasz, dlaczego nie powiesz mi teraz?

John zagryza zęby, bo właśnie czuje się w okropny sposób obnażony, atak trafił w samo sedno. Momentami nienawidzi Sherlocka za to, że wie wszystko, widzi wszystko. Czasem nawet zanim jego rozmówca sam się domyśli. A przecież wydawało mu się, że omijają tę sprawę, ignorują temat i nie poruszają go. Wydawało mu się, że zostawiają tę kwestię w spokoju. Kwestię tego, że John jest człowiekiem, że ma pewne potrzeby, jak inni ludzie.

John chmurzy się i wbija wzrok w sufit, który jest naprawdę nieprzyzwoicie obrzydliwy.

- John.

- Nie.

Sherlock wzdycha z irytacją.

- W tym momencie niepotrzebnie utrudniasz sprawy.

- Po co w ogóle pytać? Skoro ty już od dawna wiesz – odpowiada John, niespodziewanie zbyt ostro, wręcz o krok od autentycznego gniewu, a może nie do końca, może to frustracja. Może tylko mu się wydaje, że to gniew.

Sherlock nie porusza się, jego twarz specjalnie pozostaje bez wyrazu. Nie daje Johnowi żadnej podpowiedzi, absolutnie nic i John nawet nie wie, dlaczego nagle to więcej, niż może znieść.

- Dobra, niech będzie, skoro naprawdę tego chcesz. Tak, czasami myślę o tobie w taki sposób, czasami, przelotnie – John ma nadzieję, że zabrzmiało to niechętnie, choć obawia się, że nie do końca.

Mina Sherlocka zdradza, że zupełnie zawalił pod tym względem.

Próbuje się odwrócić do niego tyłem, bo nic skuteczniej nie kończy dyskusji niż odwrócenie sie do kogoś tyłem i nie zwracanie na niego uwagi. Nie przygotował się na to, że szybkie palce Sherlocka złapią go za ramię i nie pozwolą się przekręcić, ba, zatrzymają go w pół ruchu i pociągną z powrotem.

- Jezu, Sherlock, nie możesz sobie tak...

Nogi Sherlocka poruszają się, podciągają i przygniatają, naraz słowa załamują się i całkiem urywają, bo Sherlock na nim leży. A John nie potrafi powstrzymać uchodzącego z pomiędzy jego zębów powietrza, ani tego, w jaki sposób niemal instynktownie reaguje na ciężar drugiego ciała. Nie ma nawet sensu zaprzeczać tak oczywistym faktom.

- Przelotnie? - sączy wolno Sherlock, jakby smakował to słowo, delektował się jego złym użyciem.

- Sherlock…

- Przelotnie – powtarza Sherlock. - Chyba stać nas na więcej.

Jest tak diabelnie zadowolony z siebie, taki bystry, ręce Johna wpijają się w posłanie.

- W porządku, bez przerwy. Bez przerwy! – mówi, stanowczo o wiele bardziej emocjonalnie i kąśliwie niż zamierza.

Ale Sherlock uśmiecha się, jakby pochwalał, jakby John wykazał się przenikliwością. Doprowadza go do szału, zawsze doprowadza go do białej gorączki, i John nie może się powstrzymać, podnosi rękę i zanurza palce we włosach Sherlocka. Są miękkie i mocne; zgniata je w ręku, zaciskając dłoń i pociągając.

Pocałować Sherlocka jest o wiele łatwiej niż powinno być. Jego usta są na wpół otwarte i ciepłe, i jeśli kiedykolwiek w głowie Johna postał pomysł, że tego nie pragnął, właśnie zniknęła raz na zawsze. Bo w tym konkretnym momencie to jest chyba jedyna rzecz, jakiej pragnie.

Wypuszcza Sherlocka z rąk dokładnie w tej chwili, w której dochodzi do niego, co robi.

Jego dłonie opadają na boki, bo John właśnie czuje się, jakby popełnił coś absolutnie skandalicznego, coś, za co zostanie porwany na strzępy; jego serce przyśpiesza dwukrotnie, czekając na reakcję Sherlocka, czekając na wyrok. Zbyt dobrze wie, że słowa Sherlocka mogą być ostre jak brzytwa.

- Nareszcie – mówi Sherlock cicho, czego John zupełnie się nie spodziewał.

Jest tak zaskoczony, że uchodzi z niego całe powietrze.

- Co?

- Twoja samokontrola jest doprawdy imponująca – niepotrzebna, biorąc pod uwagę okoliczności – ale wciąż imponująca.

John przełyka ślinę, ale ma zbyt sucho w gardle.

- Mam mętlik w głowie – odzywa się z zakłopotaniem.

- Nie jest do końca taki niezwykły stan – przyznaje Sherlock.

John piorunuje go wzrokiem.

Sherlock podnosi brew.

- John, jesteśmy ze sobą z związku od czterech miesięcy, po prostu tego nie zauważyłeś.

- Co? - powtarza John.

Bo to przecież jakiś absurd.

- Nie bądź niemądry – dodaje.

- Od dłuższego czasu możesz mnie całować bez pozwolenia – wyjaśnia Sherlock.

John mruga niedowierzająco, irytacja walczy w nim z niedowierzaniem. Póki z wolna kawałki układanki z niezaprzeczalną jasnością nie układają się w jedną całość.

- Nie wpadło ci może do głowy, że powinieneś mi powiedzieć, że być może warto, żebym wiedział? - mówi trochę za głośno.

Ciężar Sherlocka przemieszcza się odrobinę.

- Pomyślałem, że łatwiej ci będzie to zaakceptować, jeśli sam na to wpadniesz w swoim czasie.

John ma wielką ochotę go zepchnąć, naprawdę wielką ochotę, ale nie jest w stanie.

- Nie sądziłem nawet, że chcesz związku. Założyłem po prostu, że skoro… – John szuka jakiegoś taktownego określenia, zanim przypomina sobie, że rozmawia z Sherlockiem i takt nie jest tu wymagany. – Założyłem, że nie jesteś czymś takim zainteresowany.

Sherlock podnosi brew. „Czymś takim "? To raczej duże, pochopne uogólnienie.

- No, cóż, związkami, seksem, innymi ludźmi, tak ogólnie. Założyłem, że jesteś raczej aseksualny.

- Jestem zainteresowany tobą – mówi Sherlock, i choć John próbuje uchwycić jakiś brak przekonania w tej wypowiedzi, nie znajduje nawet cienia.

- Sherlock…

- Możesz się dochodzić w kwestii moich zainteresowań seksualnych – lub ich braku – póki wynik naszej dyskusji cię nie zadowoli, równie dobrze jednak możesz się zamknąć i mnie pocałować – wygłasza beznamiętnie Sherlock.

John jest tak zaskoczony tym ultimatum, że wybiera to drugie zanim zdąży porządnie przemyśleć, czy w ogóle powinien.

A potem jest już za późno.

Sherlock zdążył się już zbyt dobrze nauczyć tego, jak do siebie pasują, jak wywołać pragnienie bez żadnej szkody dla siebie. Nagłe błyśnięcie jasnej linii zębów, krótki moment, w którym się rozdzielają i John może wykrztusić jego imię, bez tchu i na wpół niedowierzając. John czuje to aż głęboko pod skórą, to stale narastające podniecenie. Jego palce prześlizgują się i chwytają miejsce, w pobliże którego się uniosły, odnajdują talię Sherlocka ponad jego własną, kciuki ślizgają się niemal przypadkiem ponad osuniętym nisko pasem jego piżamy.

John tak bardzo chce go dotknąć. Przyzwyczaił się do tego, że mu nie wolno, a teraz trudno mu nawet przełknąć pośród łomotania własnego serca.

- Czy mogę…

- Mam wrażenie, że o to właśnie chodzi – mówi Sherlock, co brzmi prawie jak wyzwanie Johna od idiotów, co właśnie do niego dochodzi.

- Nie masz nic przeciwko? – pyta się jednak dla pewności.

- Nie mam nic przeciwko – brzmi to prawie jak warkot. Sherlock naprawdę nienawidzi się powtarzać. Ale, na Boga, John musi być pewien, wszystko jest teraz takie śliskie i nieznane, nie do końca prawdziwe. Od zawsze zapewniał siebie samego, że nie ma czegoś takiego między nimi, że przecież nie są ze sobą. Zapierał się tak gorliwie, że na wpół udało mu się sobie wmówić, że nie mogliby być.

Że być może wręcz nie powinni.

Nie ważne, jak bardzo mógł tego chcieć.

Talia Sherlocka jest gładka i ciepła, drżąca i niespokojna pod jego palcami. John wciąż jest na wpół przekonany, że tak naprawdę nie powinien go dotykać, że nie powinni tego robić. Bo w ogóle zaczęli wszystko od złej strony. Ale – mój Boże – ciężar Sherlocka wcale nie wydaje się niewygodny – raczej rozmyślny i wymowny, nagle bez zwątpienia zabarwiony erotycznie. W taki sposób, który sprawia, że przy każdym otarciu i dotknięciu John wstrzymuje oddech, każdy nacisk na ciało boli, jego przyrodzenie reaguje bardzo szybko. John ciągnie głowę Sherlocka w dół i nim tak naprawdę sobie uświadamia, co robi, znów go całuje.

Palce Sherlocka wiedzą dokładnie, gdzie się znaleźć i jak mocno naprzeć, jego ciało całą długością wciska się w Johna pomiędzy jego rozwartymi nogami, zanim ten może cokolwiek zrozumieć.

- Mój Boże, jakim cudem jesteś tak dobry w te klocki? - John uważa, że to nie fair.

- Brak zainteresowania niekoniecznie pociąga za sobą kompletny brak umiejętności w danej dziedzinie, a ja mam zacięcie do eksperymentów, co pewnie już zdążyłeś zaobserwować.

- Mimo to, to raczej nie jest dla ciebie rozrywka – mówi John, czując się nagle dziwnie skrępowany. - Założę się, że z milion innych rzeczy wymaga w tej sekundzie twojej uwagi. - Mógłby się skopać za te słowa w tej samej chwili, w której padły z jego ust.

- Jestem pewien, że to prawda, ale nie zamierzam podzielać mojej uwagi, która jest obecnie skupiona na tobie – odpowiada z prostotą Sherlock.

John w zadumie próbuje to przełknąć. Nie wie do końca, co na to powiedzieć. Wydaje się, że to jest jedna z tych rzeczy, które wymagają jakiejś reakcji. Ale Sherlock bada teraz jego klatkę piersiową, muskając palcami krawędź sutka. Jego dotyk jest ciekawski, ale skupiony, co skutecznie przeszkadza w wymyśleniu czegoś wystarczająco inteligentnego.

Tak bardzo chce go tylko…

- Sherlock.

- Tak – zgadza się Sherlock, jakby John powiedział coś więcej niż zaledwie jego imię.

Wtedy wreszcie John kładzie na nim ręce, pewniej niż poprzednio, pociągając go ku sobie w sposób, że pewnie będzie tego później żałować. A Sherlock mu pozwala na to, parskając krótko z rozbawieniem. Pozwala palcom Johna wbić się w swoje włosy, pozwala się całować aż do bólu. Johnowi kręci się w głowie od tego, że może go dotykać tak, jakby to było coś, co zawsze było mu wolno. Coś, co było dostępne już od dawna.

- Podoba Ci się to ? – pyta John.

- A jak sądzisz ? – odpowiada Sherlock z lekkim uśmiechem.

To zbyt nęcące, musi wślizgnąć dłoń w spodnie jego piżamy i odnaleźć to miejsce, gdzie Sherlock jest delikatny i dziwnie bezbronny.

Ten jednak odpędza jego rękę klapsem.

- Nie rozpraszaj mnie – mówi, a jego własna dłoń wędruje do bokserek Johna, co zdecydowanie przerasta ich właściciela.

- Sherlock, muszę… przestań… nie potrafię myśleć, kiedy tak robisz...

- Choć zazwyczaj twój nieskładny bełkot wywołuje we mnie irytację, tym razem, mam wrażenie, na tym cała ta rzecz polega. Nie przestawaj, próbuj dalej. – Palce Sherlocka zaciskają się na gumce bokserek i spuszczają je w dół, na uda, na tyle skutecznie, że John nawet nie nadąża zaprotestować czy zakwestionować tych poczynań, bo jego bielizna już zostaje ściągnięta z nóg i odrzucona w dal. John nigdy w życiu nie czuł się bardziej nagi.

Jakieś kolano naciska na jego własne i oto Sherlock przesuwa się w dół lóżka.

- Sherlock…

Ten zaś rozrzuca mu nogi na boki, zakłada sobie jedną na ramię; John czuje piętą skórę na plecach Sherlocka, jego ciepłe oddechy drażniące wnętrze uda. John odrobinę drży, co wprawia go w zakłopotanie i zmieszanie. Palce Sherlocka odnajdują jednak wszystkie te miejsca, których nawet nie przypuszczał o taką wrażliwość, jego kciuki wiją się i wwiercają w majaczące pod skórą kości biodrowe.

Oddech Sherlocka staje się uderzeniami gorąca, które rozbijają się dokładnie tam, gdzie pragnie tego najbardziej, niesamowicie blisko i nieprzyzwoicie, aż John drży na całym ciele. Jeszcze do końca nie wierzy w to, że Sherlock zrobi coś takiego. Nie wierzy nawet wtedy, gdy on to faktycznie robi, gdy świat zawęża się do wnętrza jego ust i zwiniętych palców.

Wdech utknął gdzieś w gardle, bez możliwości ruchu.

Nie umyka jego uwadze sposób, w jaki dłonie Sherlocka wbijają się w jego uda, ani ten ułamek sekundy, gdy John z zaskoczenia szybkim, chybionym ruchem bezwiednie wypycha miednicę do przodu. To wszystko jest zbyt nieprzyzwoite, zbyt gwałtowne, zbyt instynktowne jak na Sherlocka. W ciasnych, mokrych pchnięciach jego ust nie ma sterylności, są nieśpieszne, potem coraz szybsze, zbyt głębokie, by zebrać myśli. Z płuc Johna uchodzi całe powietrze, gdy raz za razem wyrzuca z siebie nieskoordynowane sylaby, jego imię. W jego głosie pobrzmiewa zdumienie.

Musi spojrzeć, musi zobaczyć.

Omal nie doprowadza go to na sam skraj. Ciemna burza loków Sherlocka, długa linia nosa i ust – o, Boże – jego ust, uchylonych, wilgotnych, wypełnionych; nagle w pokoju brakuje powietrza. Palce Johna rozpaczliwie drapią prześcieradło, wpijając się w nie i zaciskając na pełnych garściach materiału; pięty wciskają się w coś twardego na plecach Sherlocka.

Skurczybyk wie, że on tego chce, nim nawet John sam sobie to uświadamia. Zawsze o trzy kroki do przodu, nie ma potrzeby o nic prosić, trzeba jedynie jakoś przetrwać.

John próbuje wydusić z siebie coś w rodzaju ostrzeżenia, coś zrozumiałego. Zamiast tego z jego ust wydobywa się jakiś urywany odgłos, jak wyraz uwielbienia.

John rozpada się w nierównych, chwiejnych szarpnięciach.

Mija długi czas zanim rozluźnia się raptownie, jakby nie potrafił już dłużej utrzymać samego siebie w jednym kawałku. Wzrok...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • eldka.opx.pl