Drugie prawo termodynamiki 2, Johnlock
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Autor: entangled_now
Link: libraryofsol(dot)livejournal(dot)com / 152600(dot)html#cutid1
Zgoda: Jest!
Tłumacz: Daghmarre
Fandom: Sherlock
Pairing: John/Sherlock
Rating: PG-13
Uwaga: Sherlock nie należy do mnie, nie ma ze mną nic wspólnego, nie posiadam do niego żadnych praw.
Streszczenie: Sequel "Drugiego prawa termodynamiki", w którym nie wolno wysuwać wniosków na podstawie zaledwie jednego eksperymentu.
Sztuka negocjacji
Śnieg uparcie zostaje dokładnie tam, gdzie był do tej pory. Czyli dosłownie wszędzie. Słońce jest niczym oślepiający cios w oczy, ale nie daje sobie rady ze stopieniem tego paskudztwa, co najwyżej może sprawić, że się lekko skrzywi. A John wciąż widzi swój oddech będąc w mieszkaniu. Dla takich właśnie dni zostało wynalezione centralne ogrzewanie.
Toster gdzieś przepadł. John już dawno przestał się zastanawiać, jak i kiedy znikają różne rzeczy. Albo znajdzie się jutro, albo w ogóle.
Wstawił czajnik wody i otworzył ostrożnie lodówkę, jako że mieszkanie z Sherlockiem nauczyło go przezorności wobec przestrzeni utrzymujących stałą temperaturę. Fakt, że więcej w niej niepokojących eksperymentów niż żywności przestał już nawet zaskakiwać. Dziś stoi w niej głównie mleko, z którego połowa ląduje w zlewie. Sherlock ma tendencję do okazjonalnej zabawy w ciuciu-babkę jeśli chodzi o ważne umiejętności przetrwania. Zazwyczaj polega ona na kupowaniu mleka i czekaniu, aż w magiczny sposób zamieni się w kawę albo herbatę.
Cóż, istnieją pewne przypuszczenia, że istotnie zamienia się ono w bawarkę albo małą białą o wiele za często. Ta pobłażliwość tylko zachęca go do tego, by dalej się tak irytująco zachowywał. Już i tak zbyt wiele denerwujących narowów uchodzi mu na sucho. Choć czasami, wtedy, gdy nic nie nakręca kół zębatych jego umysłu na pełne obroty, zdarza mu się nawet kupić chleb. Prawdopodobnie z nadzieją, że zamieni się w kanapki. Być może wydaje mu się, że chleb ewoluuje w kanapki, jak się go zostawi wystarczająco długo samemu sobie.
John z kolei zaobserwował, że większość chleba zostawionego na później zazwyczaj okazuje się być eksperymentem, nawet jeśli to eksperyment pleśniowy (nie zawsze zamierzony).
John szykuje sobie czerstwego rogalika zamiast tosta i kawę na tyle mocną, by wydawało się, że drgają od niej zęby w dziąsłach. W tym momencie akurat mu to nie przeszkadza. Ma na sobie dwa swetry i wciąż jest mu piekielnie zimno. Kawa przynajmniej pomaga mu sobie przypomnieć, że jeszcze mu nie odpadły palce.
- Wydawało mi się, że mu mówiłem coś na temat ogrzewania – wzdycha w próźnię.
Bierze kawę, zwietrzałego croissanta i włącza telewizor. Na wpół oczekuje, że cały kraj właśnie pogrąża się w chaosie, dzikie zwierzęta uciekają na wolność, rząd ogłasza stan wyjątkowy. Być może tylko na ulicach nie ma jeszcze paniki, skoro zasypane są metrową warstwą śniegu – ale jakaś powszechna histeria panuje na pewno. „Nadchodzi koniec świata" czy coś. Zamiast tego musi wysłuchiwać niekończących się doniesień na temat tego, jak straszny jest śnieg, odczytywanych przez dziennikarzy o śmiertelnie poważnych twarzach, którzy wydają się być zachwyceni tym, że są właśnie w pracy i mogą informować widzów o tym, ile dokładnie wynosił opad tej nocy. Ponoć skończyły się już zapasy piasku, choć nie raczono określić, na co go zużyto. John założy się na ślepo, że nie tyle został „wykorzystany", o ile „nie było żadnych zapasów".
John słyszy wrzaski dzieciaków zza okna, z których może podejrzewać, że wbrew zdrowemu rozsądkowi próbują się tam nawzajem zakopać żywcem.
Gdzieś na dole Sherlock właśnie nazywa kogoś idiotą. John nie jest do końca pewny, kogo. Istnieje dodatkowo możliwość, że jego.
Ciekawość karze mu podejść do okna i wyjrzeć na zewnątrz.
Najwyraźniej Sherlock zapłacił dzieciakom, by na zmianę nosiły się w poprzek drogi na różne sposoby, dzięki czemu może badać ich ślady na śniegu.
Jest dużo uciechy, chichotania i wywracania się. Sherlock wydaje się nie być zbytnio przejętym tymi mniej profesjonalnymi warunkami doświadczalnymi. Przynajmniej dziś nie zapomniał o szaliku i rękawiczkach.
Po lunchu Sherlock wnosi sporą ilość śniegu do domu, obsypując połowę na podłogę zanim reszta ląduje w wannie, oczywiście pod pretekstem kolejnego doświadczenia. John ma tylko nadzieję, że tym razem nie będzie to nic związanego z przechowywaniem kawałków ludzkiego ciała. Jeśli jest to środa z rodzaju tych, które kończą się zwłokami w wannie, powinien stanowczo zaoponować.
Tak czy inaczej, postanawia nie brać kąpieli w najbliższym czasie.
Przelotnie zastanawia się, ile skarpetek można włożyć zanim chodzenie stanie się niemożliwe.
Sherlock pojawia się przed telewizorem jakiś czas później, by wybrać parę zupełnie niepowiązanych ze sobą książek. Mruczy pod nosem coś o zimnie zaburzającym jego normalną motorykę.
- Napraw ogrzewanie – przypomina się Johnowi zanim Sherlock znów gdzieś wychodzi.
Godzinę później, gdy szuka butów, rozdzwania się telefon. Podnosi go ze stołu i spogląda na ekran.
Herbata potrzebna do podtrzymania maksymalnej skuteczności.
SH
John rzuca gniewne spojrzenie na smsa i odpisuje.
Dobre maniery wymagane do zaparzenia herbaty.
Nie musi odkładać telefonu. Wciska „podgląd" jak tylko przychodzi kolejna wiadomość.
Dziękuję.
SH
John wywraca oczami i idzie nastawić czajnik.
W końcu nawet wielki Sherlock Holmes przegrywa z pogodą. Pojawia się znów cały przemoczony i przemarznięty. John jeszcze go nie widział z takimi rumieńcami.
We włosach ma pełno śniegu.
- Znów pada? - pyta John.
Sherlock nie zaszczyca odpowiedzią jego przenikliwej obserwacji.
Niemniej John i tak zaparza mu kawę, a później obserwuje, jak ją sączy, a roztapiający się śnieg powoli skapuje z jego włosów na poduszki. Nie zdjął nawet szalika i płaszcza.
- Chcesz coś jeść? – rzuca John.
Sherlock marszczy brwi, podciągając nogi na kanapę.
- Sądzę, że tak.
John podnosi się z wysiłkiem i wyrusza do kuchni na poszukiwanie czegoś, co nie będzie sprzętem laboratoryjnym ani rozprawą naukową. Obojętne, co zdaje się sądzić Sherlock, ani jedno, ani drugie nie nadaje się na obiad.
W mikrofalówce nie ma akurat nic odrażającego, ani nie śmierdzi tak, jakby ostatnio było w niej coś przyprawiającego o mdłości, więc Jonh wrzuca do środka trochę ryżu i gapi się przez szybkę w drzwiach, jak się obraca. Zdecydowanie mniej niż te siedem minut wystarczy, by chłód płytek kuchennych wkradł się przez skarpetki i zaczął kąsać mu stopy.
Gdy go nie było, Sherlock zmienił kanał.
Z początku John podejrzewał, że Sherlock może przepadać za filmami przyrodniczymi. Zwierzęta o wyższym ilorazie inteligencji rozszarpujące gardła tym mniejszym i mniej rozwiniętym, tego typu sprawy. Okazało się, że wręcz przeciwnie, tskie rzeczy niesłychanie go nużą, być może dlatego, że zwierzęta nie mają innych motywów niż głód i rzadko kiedy próbują ukryć to, że coś zabiły. Lubił oglądać tylko te o wężach, "najstarszych naturalnych narzędziach mordu", jak je nazywał ze zdecydowanie większym entuzjazmem niż to powszechnie akceptowalne.
Był już bez płaszcza, ale obie ręce zaciskał na swoim pustym kubku. John zastępuje to wątpliwe źródło ciepła jednym z talerzy, które przyniósł, a Sherlock zagapia się na leżący na nim widelec tak, jakby się zastanawiał, jak najskuteczniej kogoś nim ukatrupić.
Johnowi udaje się jednak odzyskać pilota i Sherlock salwuje się przed oglądaniem „Najniebezpieczniejszego zawodu świata" poprzez włączenie laptopa. Zastanawiające jest, jak dobrze można opanować sztukę jedzenia bez patrzenia na talerz, jednocześnie nie poznając sztuki przyrządzania sobie tego jedzenia.
John ignoruje mamrotanie tak długo, jak to możliwe. Tak długo, ile zajmuje trzykrotna zmiana kanału. Wydaje mu się, że już nauczył się rozróżniać mamrotanie w stylu "otaczają mnie kretyni" od innego typu mamrotania.
Boże, zlituj się.
- Co takiego? – pyta ostatecznie, nie odwracając całkiem głowy. Ze swojego miejsca widzi jeszcze ekran komputera, który Sherlock położył sobie na brzuchu.
- Ludziom się mylnie wydaje, że zaszufladkowanie problemu jako "skomplikowany" automatycznie sprawia, że właśnie takim się staje. Tymczasem to w oczywisty sposób nieprawda. Nie ma w nim nic nawet odrobinę wymagającego wysiłku. Weźmy na przykład ten list z szantażem, który otrzymała pani Westcott. Nie brzmi entuzjastycznie, raczej jest w nim frustracja. Doprawdy, niektórym się nie chce myśleć. Brak przeładowania zaimkami i kompozycja wskazują na mężczyznę. Ton jest agresywny, ale osobisty, a dobór obelg względem nowej żony w porównaniu do siostry czy matki sugeruje kogoś z rodziny. Bliskiej rodziny, sądząc z tego, jak bardzo Westcottowie kontrolują swoje sprawy. Przesadzone poczucie własnej wartości plus ukryty kompleks niższości mówią mi zaś, że to jeden z młodszych braci... - Sherlock wciska klawisz, a tekst maila zastępuje zdjęcie grupy ludzi - a w związku z tym, że tylko jeden z nich ma na sumieniu błędne decyzje i obecnie zmaga cię z problemami finansowymi dotyczącymi spłaty nowego Porsche, jest to Robert Westcott.
Sherlock przechyla głowę nad ramieniem kanapy i podnosi laptop tak daleko, że John musi albo go wziąć, albo pozwolić mu rozbić się o podłogę. Wgapia się na dwa załączniki do maila i marszczy brwi, a potem kręci głową.
- To zagadka tylko dla tych, którzy patrzą, a nie widzą - wyjaśnia Sherlock.
- Wywnioskowałeś to wszystko tylko z jednego listu z pogróżkami i zdjęcia? – W głosie Johna pobrzmiewa powątpiewanie, choć już setki razy widział Sherlocka w akcji.
Wciąż czuje się jak widz, który próbuje rozgryźć jakiś magiczny trick czy stara się dostrzec kogoś, kto pomaga magikowi zza kurtyny.
- Zamierzasz im powiedzieć?
Sherlock robi taką minę, jakby wydawało mu się to niesamowicie nużące.
- Zdaję sobie sprawę, jak mało zajmujące są dla ciebie życia zwykłych śmiertelników, ale pewnie chcieliby wiedzieć – zauważa John. Jest przekonany, że on chciałby wiedzieć na ich miejscu.
Sherlock wzdycha, rozparty elegancko na sofie, a następnie rozkłada ręce na boki.
- I na litość boską, nie wysyłaj swoich wniosków do wszystkich pod nazwiskiem Westcott w książce adresowej.
Sherlock odwraca do niego głowę.
- Potrafię być taktowny.
- Nie, nie potrafisz - odparowuje natychmiast John.
Sherlock podnosi znacząco brew.
- Kiedyś zarzuciłeś ojcu panny młodej, że jest mordercą, i to podczas wesela - podpowiada John, ale na litość, to tylko jeden z niezliczonych przykładów, które mógłby przytoczyć. To nie jest najbardziej bezwstydna rzecz, jaką Sherlock popełnił od czasu kiedy się poznali. W porównaniu nie jest nawet bliska bezwstydności.
- Był mordercą.
- Nie o to mi chodziło. Wyjawianie pewnych rzeczy w delikatny sposób nie należy do twoich mocnych stron.
- W porządku – przyznaje się lekko Sherlock. – Sam im możesz napisać.
John powinien być mądrzejszy i wiedzieć, jak to się skończy.
W momencie, kiedy Sherlock na podłodze pokoju dziennego rozpoczyna coś, co wygląda na projekt, John idzie spać.
Leży w ciemności, a niecierpliwy szelest papieru dobiegający z dołu kołysze go do snu.
Wydaje mu się, że nie minęła dosłownie chwila, nim budzi go smuga światła na twarzy, przywracając do stanu przypominającego świadomość.
Na jego łóżku siedzi Sherlock.
John spogląda na niego z grymasem niezadowolenia, bo jest całkiem pewien, że nadszedł jeden z tych rzadkich i nieoczekiwanych momentów, gdy dokładnie wie, co się dzieje. Niemal wolałby nie wiedzieć, ponieważ jest – sprawdza godzinę – druga w nocy, a to stanowczo zbyt wcześnie, czy może zbyt późno, na takie rzeczy.
Zdaje sobie sprawę z tego, że bycie wciągniętym w dyskusję z Sherlockiem nigdy nie będzie dobrym pomysłem. Sherlock jest zbyt dobry w wyjaśnianiu i stawianiu w całkowicie rozsądnym świetle rzeczy, które z całą pewnością rozsądne nie są. Najlepszym wyjściem byłoby wskazanie bez słowa na drzwi, do jasnej cholery.
- Wtedy chciałem cię ocalić przed śmiercią z wychłodzenia, to nie było zaproszenie na zawsze – zamiast tego mówi John.
- W moim łóżku wciąż jest martwa sowa - wyjaśnia Sherlock. Tak jakby w magiczny sposób to wszystko tłumaczyło.
- Nie mój problem, w łóżkach się śpi, a nie przeprowadza eksperymenty na martwych ptakach.
- Sądziłem, że nie byłbyś zadowolony, gdybym spał na kanapie albo w kuchni – mruczy Sherlock z wyraźną irytacją. - Nie byłeś zadowolony ze świni.
- Bo ją preparowałeś na stole kuchennym. Nawet nie próbuj udawać, że martwa sowa to w jakikolwiek sposób moja wina. – John przeciera dłonią twarz, zbiera się na wysiłek, by się podnieść i opiera łokcie o kolana. – Nie możesz tak po prostu sobie przychodzić do mnie o drugiej w nocy i oczekiwać, że pozwolę ci spać ze mną w łóżku. – Żadnej innej istocie myślącej na tej planecie nie trzeba by było tego tłumaczyć. Każdy to wiedział. Albo przynajmniej rozumiał niemieszczącą się w głowie niezręczność całej tej sytuacji.
John przeczesuje sobie włosy i stara się nie patrzeć na Sherlocka choć przez chwilę, by bezgłośnie zakląć. Udało mu się dotychczas szczęśliwie zapomnieć, jak to obudził się dziś rano z Sherlockiem rozłożonym na nim tak, jakby nie było lepszego miejsca na ziemi. Nie wie do końca, jak powiedzieć "nawet mi się podobało, co jest bardziej niż odrobinę niepokojące, a ja wolałbym udawać, że to tylko wymysł mojej wyobraźni" tak, by Sherlock nie zrobił się… wnikliwy. Z całą pewnością nie może... nie będzie... kategorycznie odmawia przechodzić przez coś takiego dwa razy w tym samym tygodniu.
- Wczoraj pozwoliłeś mi tu spać – mówi Sherlock.
- Wczoraj krew płynęła ci wolniej niż u bałwana. To był najszybszy i najrozsądniejszy sposób na ocalenie cię przed śmiercią.
Wzrok Sherlocka potrafi być przeszywający, co nigdy nikomu dobrze nie wróży.
- Zmuszasz mnie do niechybnego powrotu na kanapę, gdzie temperatura jest w znaczącym stopniu niższa niż w twoim łóżku, nawet nie wliczając dodatkowej korzyści w postaci twojego ciepła. Sytuacja jest porównywalna do wczorajszej.
Johnowi przemyka przez głowę, żeby mu powiedzieć, jak bardzo Sherlock właśnie utrudnia mu wyproszenie go ze swojego łóżka. Podejrzewa jednak, że to w tym momencie będzie brzmiało wręcz zachęcająco. Nie ma jak ofiarować Sherlockowi okazję do skandalicznego zachowania.
- Na dodatek mój umysł wyjątkowo dobrze wypoczął wczorajszej nocy. Nie jestem pewien, czy to z powodu temperatury, czy bliskości drugiej osoby, ale by się przekonać, będę musiał powtórzyć ten eksperyment.
- Nie.
- John…
- Nie.
- Nie można wysnuwać wniosków na podstawie jednego badania - mówi Sherlock takim tonem, jakby John rozczarował głęboko całą gremium profesorów.
John nie daje się zbić z tropu i dalej poprzestaje na swoim wzburzeniu.
- To nie żaden eksperyment, a moje łóżko, a ty nie jesteś w nim mile widziany.
Sherlock przewraca oczami, jakby John okazywał niepotrzebny upór.
- Zeszłej nocy nie było to takie trudne.
John jest daleko bardziej przebudzony niż chciałby w tym momencie być.
- To jest jakiś absurd. Nie jesteś małym dzieckiem, które miało koszmar, ani nie jesteśmy na tyle blisko. Nie masz żadnego dobrego powodu, by siedzieć tu i żądać miejsca w moim łóżku.
- Wciąż jest zimno – mówi Sherlock z prostotą. - A ograniczenie wykorzystania energii na utrzymanie komfortowej temperatury podczas snu poprzez połączenie sił to wciąż rozsądne wyjście. Nie tylko ja na tym skorzystam. Chłód powoduje w tobie napięcie mięśni, co pogarsza stan zarówno twojego ramienia, jak i nogi. To tylko minimalna ilość emocjonalnego niezadowolenia w zamian za znaczące benefity.
- Jest zimno, bo nie naprawiłeś ogrzewania - cedzi John przez zęby. – Jesteś niemożliwy.
Nie ma pojęcia, co go podkusiło, ale jednym kopnięciem odkrywa połowę posłania. Absolutnie nie ma żadnego pojęcia. Ma nadzieję, że to dlatego, iż jest druga w nocy, jest zmęczony i chce spać.
John czuje uginający się pod materac. Sherlock wydaje się składać z samych kończyn i zajmuje zbyt dużo miejsca jak na jedną osobę. Zajmuje go tyle, że to fizycznie niemożliwe, by się od niego odsunąć. Dodatkowo Sherlock ma chyba wrażenie, że spanie razem wcale nie polega na odsuwaniu się od siebie.
Fakt, że zazwyczaj rzeczywiście nie na tym to polega tylko pogarsza sprawę.
Co więcej, stopy Sherlocka są zimne jak sople lodu.
John nie ma zielonego pojęcia, co właśnie wyprawia.
- Jutro, jak tylko zniknie śnieg, przenosisz tę swoją sztywną sowę i już więcej nie poruszamy tego tematu.
- Jakież to niepotrzebnie dramatyczne – mówi Sherlock.
- Doskonale zdajesz sobie sprawę z ogromnego bala w twoim oku. I rada na przyszłość: jeśli już z kimś śpisz, z grzeczności nie zajmuj całego łóżka.- Nie kopniesz go, John. Nie kopniesz.
- Jestem większy, więc to całkowicie logiczne, że procentowo potrzebuję odpowiednio większej powierzchni – zauważa Sherlock. Zupełnie jakby nie udowadniał właśnie tej tezy za pomocą swoich wkurzająco długich nóg.
- Co będzie prawdą, o ile cię nie wykopię z łóżka w momencie, kiedy zaśniesz.
- Wkraczamy na grząski grunt niuansów, nie sądzisz? - W głosie Sherlocka można wychwycić zaciekawienie, choć John liczył na to, że poczuje się co najmniej skarcony. Stracił rozum. To jedyne wyjaśnienie tego, jakim sposobem Sherlockowi udało się wylądować w jego łóżku drugą noc z rzędu. Co prawda John już nawet nie wnosi sprzeciwu. Odjęło mu rozum, chyba powinien wybrać się z tym do specjalisty. Albo chociaż sprawdzić definicję syndromu sztokholmskiego, tak na wszelki wypadek.
Na dłuższą chwilę zapada cisza, a potem nagle pokój rozświetla przytłumiona, choć znajoma poświata ekranu komórki.
John wyciąga rękę i nawet nie odwracając się na drugą stronę, wyrywa telefon z ręki Sherlocka i upycha go pod poduszkę. Całkowicie ignorując krótkie, naburmuszone sapnięcie Sherlocka, który właśnie został pozbawiony możliwości zrobienia czegokolwiek.
- Żadnego awanturniczego esemesowania o drugiej w nocy. Jedna z moich zasad. - Informuje sztywno John.
- Dlaczego ty ustalasz jakiego zasady, a nie ja?
- Moja sypialnia, moje zasady.
- Zamierzasz mnie chociaż oświecić, jakie to zasady?
- Nie – odpowiada John w poduszkę.
- Oczekujesz ode mnie przestrzegania zasad, których nawet nie jestem świadom? - pyta Sherlock niemal rozbawionym tonem, co nie jest fair.
John wzdycha.
- W porządku, póki co jest tylko jedna zasada, idź spać.
- Trudno jest zasnąć na zawołanie.
- To udawaj, że śpisz, dopóki się tego nie nauczysz.
Po lekkich drganiach materaca można się domyślić, że Sherlock się śmieje. Aż trudno go nie strzelić poduszką w twarz.
John długo leży w ciemnościach z mętlikiem w głowie, bo jest całkiem pewny tego, że nie zasnął – że pamiętałby przecież, gdyby zasnął przytulony do czyichś pleców. Jego twarz przyciśnięta jest do czyjejś skóry, jakiś niesforny kosmyk włosów łaskocze go w nos, a jego własne ramię oplecione jest wokół kogoś, kto promieniuje ciepłem wzdłuż całej jego osoby. Ta odrobina ciepła, choć nieoczekiwana, jest bardzo przyjemna.
Dopóki sobie przypomina, dlaczego nie powinna być.
Sherlock śpi, bez udawania; nie wsłuchuje się w bicie jego serca ani nie duma nad ich temperaturami względnymi, nie, on naprawdę autentycznie śpi. John czuje miarowe podnoszenie się jego pleców przy każdym oddechu.
Doskonale sobie zdaje sprawę, co powinien teraz zrobić, co zaraz zrobi. Wie, że wysunie ramię tak ostrożnie, jak tylko potrafi, wyciągnie nogę spomiędzy nóg Sherlocka i się odwróci. Przesunie na tę niezagrzaną część po drugiej stronie łóżka.
Czeka, żeby właśnie tak postąpić.
Czeka ta długo, aż znów zasypia.
Budzi się po raz kolejny o piątej, a Sherlock mamrocze niedosłyszalnie pod nosem, wciskając klawisze szybciej niż to możliwe jedną ręką.
Drugą zaś zaś podaje mu…
- Herbata – mówi Sherlock, jakby właśnie wykonał jakąś magiczną sztuczkę.
Gardło Johna wydaje z siebie jakiś nieokreślony, bulgotliwy dźwięk, jako że a) jeszcze nie zdążył się do końca dobudzić, b) nie przypomina sobie, by Sherlock kiedykolwiek zrobił mu coś do picia, w życiu. Co więcej, nie pamięta, by opuszczał posłanie, by przygotować tę herbatę. Jest pewien, że nawet przez sen by to zauważył. A jednak bez wątpienia musiał wstać z łóżka, bo razem z parującym kubkiem zjawił się laptop, a Sherlock ma na sobie swój szlafrok.
John podnosi się z trudem i bierze herbatę. Zdążył już wypić połowę, gdy sobie przypomina, że został obudzony o piątej nad ranem i powinien być z tego powodu wkurzony.
Bardzo możliwe, że powinien również być wkurzony spaniem w jednym łóżku.
Jednak herbata jest bardzo gorąca i zbyt dobra, więc poprzestaje na poirytowanym, gardłowym burknięciu.
Sherlock jest zdecydowanie zbyt rozbudzony, wsparty o wezgłowie jakieś hektary powyżej niego, z laptopem na kolanach i trzema telefonami rozrzuconymi wokół.
John nie pamięta, skąd się wziął ten trzeci. Drugi jest jego.
- Nie robiłem z nim nic niestosownego, słowo - mówi Sherlock.
- Gdybyś któregoś pięknego dnia obudził się z prawdziwym darem czytania w myślach, pewnie nikt by nawet nie zauważył różnicy, wiesz? – skarży się John znad parującego kubka.
Sherlock przestaje pisać, by rzucić mu telefon na podołek.
- Jak dostaniesz teraz esemesa, odpisz czterema literami: B. Ł. Ą. D.
John z jękiem odwraca komórkę tak, by ją widzieć.
- Sherlock, nawet się jeszcze na dobrą sprawę nie obudziłem, z kim dyskutujesz o piątej rano? I skąd możesz być taki pewien, że ten ktoś nie zaskoczy cię niespodziwaną błyskotliwością?
- Doktor Forbes nie ma pomyślunku na niespodziewane błyski geniuszu.
- Fantastycznie, mam za zadanie obrazić kogoś, kogo nawet nie znam.
Telefon nagle się odzywa.
John podnosi go, wciska „podgląd" i robi wielkie oczy.
- Napisał „Siódmego, w środę".
Sherlock parska tak, jakby ludzkość po raz kolejny go rozczarowała, choć wcale nie zaskoczyła.
- Czy chcesz, bym…
Sherlock macha ręką w jego kierunku w stylu „tak, tak, wiesz co masz zrobić, więc to zrób". Powinno go to o wiele bardziej rozdrażnić.
Wysyła pogardliwą odpowiedź Sherlocka, nie zastanawiając się, do kogo i o co w ogóle chodzi. Podejrzewa, że i tak się wkrótce dowie. Najpewniej wtedy, gdy to już nie będzie miało znaczenia. Albo kiedy będzie zbyt późno, by coś z tym zrobić.
- Zdajesz sobie sprawę, że nawet nie dajesz ludziom szansy. Niektórym mogłoby się udać, gdybyś wziął pod uwagę to, że niektórzy muszą połączyć jedno z drugim, a nie dochodzą do wniosków w drodze natychmiastowego olśnienia.
- Ten akurat przegapił moment, kiedy przestał myśleć logicznie i zaczął brnąć po omacku, desperacko poszukując odpowiedzi - odparł Sherlock. John podejrzewa, że to dobry moment na pytanie, czy to jedna z jego osobistych zasad.
- Czasem brnięcie po omacku w desperackiej próbie znalezienia odpowiedzi to jedyne wyjście przy tobie.
Sherlock prycha, jakby nie wiedział, czy to już liczy się jako obelga.
John wytrzeszcza oczy na telefon, jakby doktor Forbes jakimś cudem wiedział, że to on wysłał tego esemesa.
- Nie wiem, co o tym myśleć. Pomagam ci zniszczyć czyjeś poczucie własnej wartości.
- Od razu niszczyć, to zbytnio kojarzy się z... Och, a to dopiero pokrętne. – Sherlock w jednej sekundzie opuszcza łóżko z laptopem pod pachą i telefonami wypychającymi kieszenie szlafroka. Wymiata go z pokoju pod wpływem jakiegoś skomplikowanego pomysłu, który musi zostać zamieniony w czyn dokładnie w tym momencie.
John pozostawał elementem dekoracji wystarczająco długo, więc decyduje się wślizgnąć się z powrotem pod kołdrę. Najwyraźniej umysł Sherlocka go teraz nie potrzebuje.
- Napraw ogrzewanie – jęczy głośniej, niż to potrzeba, by Sherlock go usłyszał.
A następnie próbuje wymościć sobie ciepłe miejsce do spania, ponieważ to jego łóżko i przynajmniej tyle mu wolno.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]