Dołęga-Mostowicz Tadeusz-Profesor Wilczur-Znachor, Dołęga Mostowicz

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
TADEUSZ DOŁĘGA-MOSTOWICZ – ZNACHOR, PROFESOR WILCZUR
TADEUSZ DOŁĘGA-MOSTOWICZ
ZNACHOR
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
Rozdział I
W sali operacyjnej panowała zupełna cisza. Z rzadka przerywał j ą ostry, krótki brzęk metalowych narzędzi
chirurgicznych na szklanej płycie. Powietrze nagrzane do trzydziestu siedmiu stopni Celsjusza przenikał słodkawy zapach
chloroformu i surowa woń krwi, które przenikając przez respiratory napełniały płuca nieznośną mieszaniną. Jedna z
sanitariuszek zemdlała w kącie sali, lecz nikt z pozostałych nie mógł odejść od stołu operacyjnego, by ją ocucić. Nie mógł i
nie chciał. Trzej asystujący lekarze nie spuszczali czujnego wzroku z otwartej czerwonej jamy, nad którą poruszały się
wolno i zdawało się niezgrabnie wielkie, grube ręce profesora Wilczura.
Każdy najmniejszy ruch tych rąk trzeba było zrozumieć natychmiast. Każde mruknięcie wydobywające się od czasu
do czasu spod maski zawierało dyspozycję zrozumiałą dla asystentów i wykonywaną w mgnieniu oka. Szło przecie nie
tylko o życie pacjenta, lecz i o coś znacznie ważniejszego, o udanie się tej szaleńczej, beznadziejnej operacji, która stać się
mogła nowym wielkim triumfem chirurgii i przynieść jeszcze większą sławę nie tylko profesorowi, nie tylko jego lecznicy
i uczniom, lecz całej nauce polskiej.
Profesor Wilczur operował wrzód na sercu. Trzymał je oto w lewej dłoni i rytmicznym ruchem palców masował
nieustannie, gdyż wciąż słabło. Przez cienką gumową rękawiczkę czuł każde drgnięcie, każdy lekki bulgot, gdy zastawki
odmawiały posłuszeństwa i drętwiejącymi palcami zmuszał je do pracy. Operacja trwała już czterdzieści sześć minut.
Czuwający nad pulsem doktor Marczewski już po raz szósty zanurzał pod skórę pacjenta igłę szprycki z kamforą i atropiną.
Prawa ręka profesora Wilczura raz po raz połyskiwała krótkimi ruchami lancetów i łyżek. Na szczęście wrzód nie
sięgał głęboko w mięsień sercowy i ukształtował się płytkim, prawidłowym stożkiem. Życie tego człowieka było do
uratowania. Oby wytrzymał jeszcze osiem, dziewięć minut.
A jednak nikt z nich nie odważył się! - chełpliwie pomyślał profesor.
Tak, nikt, żaden chirurg ani w Londynie, ani w Paryżu, w Berlinie czy Wiedniu. Przywieźli go do Warszawy,
wyrzekając się i sławy, i kolosalnego honorarium. A to honorarium to dobudowanie nowego pawilonu lecznicy i coś
ważniejszego, bo podróż Beaty z małą na Wyspy Kanaryjskie. Na całą zimę. Ciężko będzie bez nich, ale zrobi to im
doskonale. Nerwy Beaty w ostatnich czasach...
Sinaworóżowawa poduszka płuca wzdęła się spazmatycznym oddechem i skurczyła się nagle. Raz, drugi, trzeci.
Kawałek żywego mięsa w lewej dłoni profesora zadygotał. 2 małej ranki na fioletową błonę spłynęło kilka kropli krwi. W
oczach wszystkich obecnych zamigotało przerażenie. Rozległ się cichy syk tlenu, a igła rekordu wniknęła znowu pod skórę
chorego. Grube palce profesora ściskały się i otwierały rytmicznie.
Jeszcze kilka sekund i ranka była oczyszczona. Cieniutka nić chirurgiczna miała teraz dokonać dzieła. Jeden, drugi,
trzeci szew. To było wprost nie do uwierzenia, że te ogromne ręce zdolne są do takiej precyzji. Ostrożnie złożył serce i
przez chwilę wpatrywał się w nie uważnie. Pęczniało i wiotczało nierównym tempem, ale niebezpieczeństwo już minęło.
Wyprostował się i dał znak. Z płacht sterylizowanych płócien doktor Skórzeń wydobył wypiłowaną część klatki piersiowej.
Jeszcze kilka niezbędnych zabiegów i profesor odetchnął. Reszta należała już do asystentów. Mógł im w zupełności zaufać.
Wydał kilka dyspozycji i przeszedł do ubieralni.
Z rozkoszą odetchnął tu normalnym powietrzem, zdjął respirator, rękawiczki, fartuch i kitel zabryzgane krwią i
przeciągnął się. Zegar wskazywał drugą trzydzieści pięć. Znowu spóźniał się na obiad. I to w taki dzień. Beata wprawdzie
wie, jak ważną ma dziś operację, ale niewątpliwie spóźnienie w takim dniu sprawi jej dużą przykrość. Umyślnie
wychodząc z rana Z domu niczym po sobie me dał poznać, że pamięta tę datę: ósma rocznica ich ślubu. Ale Beata
wiedziała, że zapomnieć nie mógł. Co roku tego dnia otrzymywała jakiś piękny prezent, co roku piękniejszy i co roku
droższy, w miarę jak rosła jego sława i jego majątek. I teraz już na pewno w gabinecie na parterze jest nowy. Kuśnierz
musiał już rano przysłać...
Profesor spieszył się i przebrał szybko. Musiał jednak zajrzeć jeszcze do dwóch chorych na drugim piętrze i do
pacjenta operowanego przed chwilą. Czuwający przy nim doktor Skórzeń zaraportował krótko:
- Temperatura trzydzieści pięć i dziewięć, ciśnienie sto czternaście, puls bardzo słaby z lekką arytmią sześćdziesiąt
do sześćdziesiąt sześć.
- Dzięki Bogu. - Profesor uśmiechnął się doń.
Młody lekarz obrzucił wzrokiem pełnym uwielbienia ogromną, niedźwiedziowatą postać szefa. Był jego słuchaczem
na Uniwersytecie. Pomagał mu w przygotowaniu materiałów do jego dzieł naukowych, póki jeszcze profesor pracował
naukowo, odkąd zaś otworzył własną lecznicę, doktor Skórzeń znalazł tu dobrą pensję i duże pole pracy. Może żałował w
duchu, że szef wyrzekł się tak nagle ambicji uczonego, że ograniczył się do belferki uniwersyteckiej i do robienia
pieniędzy, ale nie mógł go z tej racji mniej cenić. Wiedział przecież, jak i wszyscy w Warszawie, że profesor nie robił tego
dla siebie, że pracował niczym niewolnik, że nigdy nie zawahał się wziąć na siebie odpowiedzialności, a często dokazywał
takich cudów ) jak dziś.
- Pan jest geniuszem, profesorze - powiedział z przekonaniem.
Profesor Wilczur zaśmiał się swoim niskim, dobrodusznym śmiechem, który takim spokojem i ufnością napełniał
jego pacjentów.
- Bez przesady, kolego, bez przesady! I wy do tego dojdziecie. Ale przyznam, że jestem kontent. W razie czego
każcie dzwonić do mnie. Chociaż sądzę, że obejdzie się bez tego. I wolałbym, bo mam dziś... święto domowe. Już tam
pewno dzwonili, że obiad się przysmali...
I profesor nie mylił się. W jego gabinecie już kilka razy odzywał się telefon.
- Proszę zawiadomić pana profesora - mówił lokaj - by jak najprędzej wracał do domu.
- Pan profesor jest na sali operacyjnej - za każdym razem z jednakową flegmą odpowiadała sekretarka, panna
Janowiczówna.
- Cóż to tak szturmują, u licha?! - odezwał się wchodząc naczelny lekarz doktor Dobrani ecki.
1 / 202
TADEUSZ DOŁĘGA-MOSTOWICZ – ZNACHOR, PROFESOR WILCZUR
Panna Janowiczówna przekręciła wałek w maszynie i wyjmując gotowy list, powiedziała:
- Dziś rocznica ślubu profesorostwa. Zapomniał pan? Ma pan przecież zaproszenie na bal.
- Ach, prawda. Spodziewam się niezłej zabawy... Jak zawsze u nich będzie wyśmienita orkiestra, luksusowa kolacja
i najlepsze towarzystwo.
- Zapomniał pan, o dziwo, o pięknych kobietach - zauważyła ironicznie.
- Nie zapomniałem. Skoro pani tam będzie... - odciął się. Na chude policzki sekretarki wystąpił rumieniec.
-Niedowcipne. - Wzruszyła ramionami. - Choćbym była najpiękniejsza, nie liczyłabym na pańską uwagę.
Panna Janowiczówna nie lubiła Dobranieckiego. Podobał się jej jako mężczyzna, bo istotnie był bardzo przystojny z
tym orlim nosem i wysokim, dumnym czołem, wiedziała, że jest świetnym chirurgiem, bo sam profesor powierzał mu
najtrudniejsze operacje i przeforsował go na stanowisko docenta, uważała go jednak za zimnego karierowicza, polującego
na bogate małżeństwo, a poza tym nie wierzyła w jego wdzięczność dla profesora, któremu przecież wszystko zawdzięczał.
Dobraniecki był dość subtelny, by wyczuć tę niechęć. Ponieważ jednak miał zwyczaj nie narażać sobie nikogo, kto
mógłby mu w czymkolwiek zaszkodzić, odezwał się pojednawczo, wskazując na stojące przy biurku pudło:
- Sprawiła pani sobie już nowe futro? Widzę pudło od Poraj skiego.
- Nie stać mnie w ogóle na Poraj skiego, a zwłaszcza na takie futro.
- Aż „takie"?
-Niech pan zajrzy. Czarne sobole.
- Fiu... fiu. Dobrze się powodzi pani Beacie. Pokiwał głową i dodał: -Przynajmniej materialnie.
- Co pan przez to rozumie? -Nic.
- Wstydziłby się pan - wybuchła. - Takiego męża i tak kochającego mogłaby pozazdrościć jej każda kobieta.
- Zapewne.
Panna Janowiczówna przeszyła go gniewnym wzrokiem.
- Ma wszystko, o czym kobieta może marzyć! Ma młodość, urodę, cudną córeczkę, sławnego i powszechnie
uwielbianego męża, który pracuje dniami, nocami, by zapewnić jej wygody, zbytki, znaczenie w świecie. I upewniam pana,
doktorze, że ona to umie docenić!
- I ja nie wątpię - skinął lekko głową- tylko wiem, że kobiety najwyżej cenią... Nie dokończył, gdyż do gabinetu
wpadł doktor Bang i zawołał: -Zdumiewające! Udało się! Będzie żył!
Z entuzjazmem zaczął opowiadać przebieg operacji, przy której asystował.
- Jeden tylko nasz profesor mógł się porwać na to!... Pokazał, co umie - zawołała panna Janowiczówna.
- No, nie przesadzajmy - odezwał się doktor Dobraniecki. - Moi pacjenci nie zawsze są lordami i milionerami, może
nie zawsze mają sześćdziesiątkę, ale historia zna cały szereg pomyślnych operacji serca. Nawet historia naszej medycyny.
Warszawski chirurg doktor Krajewski taką właśnie operacją zdobył światowy rozgłos. A było to trzydzieści lat temu!
W gabinecie zebrało się jeszcze kilka osób z personelu lecznicy, i gdy po chwili zjawił się profesor, zasypano go
gratulacjami.
Słuchał ich z uśmiechem zadowolenia na swojej czerwonej, wielkiej twarzy, lecz wciąż rzucał okiem na zegarek.
Minęło jednak dobrych dwadzieścia minut, zanim znalazł się na dole w swojej dużej, czarnej limuzynie.
- Do domu - rzucił szoferowi i rozsiadł się wygodnie. Znużenie mijało szybko. Był zdrów i silny, a chociaż dzięki
swojej tuszy wyglądał nieco starze), miał przecież tylko czterdzieści trzy lata, czuł się jeszcze młodszym. Czasami po
prostu jak smarkacz. Przecie umiał z małą Mariolą koziołkować na dywanie lub bawić się w chowanego nie tylko dla je)
przyjemności, ale i dla własnej.
Beata nie chciała tego zrozumieć i gdy przyglądała się mu w takich chwilach, miała w wyrazie oczu coś jakby
zażenowanie i obawę.
- Rafale - mówiła - gdyby cię tak zobaczono!
- Może zaangażowano by mnie wówczas na freblankę - odpowiadał ze śmiechem.
A w gruncie rzeczy robiło mu się w takich chwilach trochę przykro. Beata niewątpliwie była najlepszą żoną na
świecie. Na pewno go kochała. Dlaczego jednak odnosiła się doń z tym niepotrzebnym szacunkiem, z jakąś jakby czcią?
W jej dbałości i pieczołowitości było coś z liturgii. W pierwszych latach przypuszczał, że się go boi, i robił wszystko, by to
usunąć. Opowiadał o sobie naj komiczni ej sze rzeczy, zwierzał się jej ze swoich omyłek, niezaszczyt-nych przygód
studenckich, starał się wyrugować z jej główki najmniejszą myśl o tym, że nie są zupełnie równi. Przeciwnie, na każdym
kroku podkreślał, że żyje tylko dla niej, że pracuje tylko dla niej i że tylko przez nią jest szczęśliwy. Zresztą była to szczera
prawda.
Kochał Beatę do szaleństwa i wiedział, że ona odpłaca mu równą miłością, chociaż cichą i mniej impulsywną.
Zawsze była taka pastelowa i delikatna jak kwiat. Zawsze miała dlań uśmiech i dobre słowa. I myślałby, że me potrafi być
inna, gdyby nie to, że widział ją nieraz rozbawioną, wybuchającą raz po raz głośnym śmiechem, żartobliwą i zalotną,
ilekroć otaczało ją towarzystwo młodzieży i ilekroć nie wiedziała, że on na nią patrzy. Na głowie stawał, by przekonać ją,
że jest bardziej od innych, od najmłodszych, gotów do takiej beztroskiej zabawy - na próżno. Wreszcie z biegiem czasu
pogodził się z tym, wyperswadował sobie pretensje do dalszego spotęgowania i tak olbrzymiego swego szczęścia.
I tak przyszła ósma rocznica ich ślubu, ósma rocznica wspólnego życia nie zakłóconego ani razu najmniejszą
sprzeczką, najdrobniejszym sporem czy bodaj cieniem nieufności, za to ileż razy rozświetlonego tysiącem chwil i godzin
radości, pieszczot, zwierzeń...
Zwierzeń... Właściwie tylko on się jej zwierzał ze swych uczuć, myśli, planów. Beata nie umiała tego, lub też jej
życie wewnętrzne było zanadto jednolite, zanadto proste... Może zanadto - Wilczur skarcił siebie za to określenie - zanadto
ubogie. Uważał, że uwłacza to Beacie, że ją skrzywdził, tak o niej myśląc. Jeżeli jednak było tak naprawdę, tym większa
tkliwość napełniała jego serce.
- Ogłuszam ją - mówił do siebie - oszołamiam sobą. Jest taka inteligentna i tak subtelna. Stąd drażliwość i obawa,
by nie okazać mi, że jej sprawy są drobne, codzienne, pospolite.
Doszedłszy do takiego wniosku starał się wynagrodzić je) tę krzywdzącą dysproporcję. Wnikał z największą uwagą
i z przejęciem w szczegóhki domowe, interesował się jej strojami, perfumami, podchwytywał każde słówko projektów
towarzyskich czy dotyczących pokoju dziecinnego i rozważał je z takim zajęciem, jakby chodziło o kwestie naprawdę
ważne.
Bo i były dlań ważne, ważniejsze ponad wszystko, skoro wierzył, że szczęście należy pielęgnować z największą
2 / 202
TADEUSZ DOŁĘGA-MOSTOWICZ – ZNACHOR, PROFESOR WILCZUR
troskliwością, skoro rozumiał, że te nieliczne, wyrwane z pracy godziny, które może Beacie poświęcić, musi napełnić jak
najintensywniejszą treścią, jak największym ciepłem...
Auto stanęło przed piękną, białą willą, niewątpliwie najładniej szą w całej Alei Bzów, a jedną z najelegantszych w
Warszawie.
Profesor Wilczur wyskoczył, nie czekając, aż szofer otworzy drzwiczki, wziął z jego rąk pudło z futrem, szybko
przebiegł chodnik i dróżkę, własnym kluczem otworzył drzwi i zamknął je jak najciszej za sobą. Chciał Beacie zrobić
niespodziankę, którą ułożył sobie jeszcze przed godziną, gdy pochylony nad otwartą klatką piersiową operowanego
obserwował powikłany splot aort i wen.
W hallu jednak zastał Bronisława i starą gosposię Michałową. Widocznie Beata nie była w dobrym humorze z
powodu jego spóźnienia, gdyż mieli miny przeciągnięte i widocznie nań czekali. Profesorowi psuło to plany i ruchem ręki
kazał się im wynosić. Pomimo to Bronisław odezwał się:
- Panie profesorze...
- Csss!... - przerwał mu Wilczur i marszcząc brwi dodał szeptem - weź palto!
Służący chciał znowu coś powiedzieć, lecz tylko poruszył ustami i pomógł profesorowi rozebrać się.
Wilczur prędko otworzył pudło, wyjął zeń piękne palto z czarnego, lśniącego futra o długim, jedwabnym włosie,
narzucił je sobie na ramiona, na głowę włożył zawadiacko kołpaczek z dwoma filuternie zwisającymi ogonkami, na rękę
wsunął mufkę i z rozradowanym uśmiechem przejrzał się w lustrze: wyglądał arcykomicznie.
Rzucił okiem na służbę, by sprawdzić wrażenie, lecz we wzroku gosposi i lokaja było tylko zgorszenie.
- Głuptasy - pomyślał.
- Panie profesorze... - zaczął znowu Bronisław, a Michałowa zadreptała na miejscu.
- Milczeć, do licha - szepnął i wymijając ich, otworzył drzwi do salonu. Spodziewał się zastać Beatę z małą albo w
różowym pokoju, albo w buduarze.
Przeszedł sypialnię, buduar, dziecinny. Nie było ich. Zawrócił i zajrzał do gabinetu. I tu było pusto. W jadalni, na
ukwieconym stole, połyskującym złoceniami porcelany i kryształami, były dwa nakrycia. Mariola z miss Tholereed jadały
razem wcześniej. W otwartych drzwiach do kredensu stała pokojówka. Miała twarz zapłakaną i zapuchnięte oczy.
- Gdzie jest pani? - zapytał zaniepokojony. Dziewczyna w odpowiedzi wybuchła łkaniem.
- Co to jest? co się stało?! - zawołał, już nie hamując głosu. Przeczucie jakiegoś nieszczęścia chwyciło go za gardło.
Gospodyni i Bronisław wsunęli się cicho do jadalni i w milczeniu stali pod ścianą. Powiódł po nich przerażonym
spojrzeniem i krzyknął rozpaczliwie:
- Gdzie jest pani?!
Nagle wzrok jego zatrzymał się na stole. Przy jego nakryciu oparty o wysmukły kryształowy kieliszek stał list.
Bladoniebieska koperta z wysrebrzonymi brzeżkami.
Serce skurczyło się mu gwałtownie, w głowie zawirowało. Jeszcze nie rozumiał, jeszcze nic nie wiedział. Wyciągnął
rękę i wziął list, który wydał mu się sztywny i martwy. Przez chwilę trzymał go w palcach. Na kopercie adresowanej do
niego poznał charakter pisma Beaty. Duże, kanciaste litery.- Otworzył i zaczął czytać:
„Drogi Rafale! Nie wiem, czy zdołasz wybaczyć mi kiedykolwiek to, że odchodzę..."
Wyrazy zaczęły drgać i wirować przed oczami. W płucach zabrakło
powietrza, na czole wystąpiły krople potu.
- Gdzie ona jest - krzyknął zdławionym głosem - gdzie ona jest?! I potoczył wzrokiem dokoła.
- Pani odjechała z panienką - wybąkała cicho gosposia.
- Kłamiesz! - ryknął Wilczur. - To nieprawda!
- Sam sprowadziłem taksówkę - przyświadczył rzetelnym tonem Bronisław, a po pauzie dodał: - i walizki znosiłem.
Dwie walizki...
Profesor zataczając się wyszedł do sąsiedniego gabinetu, zamknął za sobą drzwi i oparł się 0 nie. Próbował czytać
dalej list, lecz minęło sporo czasu, zanim potrafił zmusić się do zrozumienia treści.
„Nie wiem, czy zdołasz wybaczyć mi kiedykolwiek to, że odchodzę. Postępuję podle, wypłacając Ci się tą krzywdą
za Twoją wielką dobroć, której nigdy nie zapomnę. Ale dłużej zostać nie mogłam. Przysięgam Ci, że miałam tylko jedno
inne wyjście: śmierć. Jestem jednak tylko słabą i biedną kobietą. Nie umiałam zdobyć się na heroizm. Od wielu miesięcy
walczyłam z tą myślą. Może nigdy nie będę szczęśliwa, może nigdy nie zaznam spokoju. Ale nie miałam prawa odbierać
siebie naszej Marioli i -jemu.
„Piszę chaotycznie, lecz trudno mi zebrać myśli. Dziś rocznica naszego ślubu. Wiem, żeś przygotował, drogi Rafale,
jakiś podarek dla mnie. Byłoby to nieuczciwe, gdybym przyjęła go od Ciebie teraz, gdy już nieodwołalnie postanowiłam
odejść.
„Pokochałam, Rafale. I ta, miłość silniejsza jest ode mnie. Silniejsza od wszystkich uczuć, jakie żywię i zawsze
żywiłam dla Ciebie, od bezgranicznej wdzięczności do najgłębszego szacunku i podziwu, od szczerej życzliwości do
przywiązania. Niestety, nie kochałam Cię nigdy, lecz dowiedziałam się o tym dopiero wtedy, gdy na swojej drodze
spotkałam Janka.
„Odjeżdżam daleko i miej nade mną miłosierdzie: nie szukaj mnie! Błagam, ulituj się nade mną! Wiem, że jesteś
wielkoduszny i nadludzko dobry. Nie proszę Cię, Rafale, o przebaczenie. Nie zasłużyłam na nie i zdaję sobie sprawę z
tego, że masz prawo nienawidzić i pogardzać.
„Nigdy nie byłam godna Ciebie. Nigdy nie sięgałam do Twego poziomu. Sam o tym wiesz aż nadto dobrze i jedynie
Twojej dobroci przypisuję to, żeś zawsze starał się nie okazać mi tego, co jednak było ponad wszelką miarę dla mnie
poniżające i dręczące. Otoczyłeś mnie zbytkiem i ludźmi swego świata. Zasypywałeś mnie cennymi prezentami. Ale ja
widocznie nie byłam stworzona do takiego życia. Męczył mnie i wielki świat, i bogactwo, i Twoja sława 1 - moja nicość
przy tobie.
„Teraz świadomie idę w nowe życie, gdzie może czeka mnie ostateczna bieda, a w każdym razie ciężka walka o
każdy kawałek chleba. Ale walkę tę toczyć będę obok i razem z człowiekiem, którego bezbrzeżnie kocham. Jeżeli swoim
czynem nie zabijam szlachetności Twego serca, jeżeli potrafisz, zaklinam Cię, zapomnij o mnie. Na pewno wkrótce
odzyskasz spokój, jesteś przecie taki mądry, na pewno spotkasz inną, stokroć lepszą ode mnie.
Życzę
Ci z całej duszy
szczęścia, które i ja w pełni odzyskam, gdy dowiem się, że Tobie dobrze.
„Zabieram Mariolę, bo bez niej nie potrafiłabym przeżyć jednej godziny. Sam to wiesz najlepiej. Nie myśl, że chcę
3 / 202
TADEUSZ DOŁĘGA-MOSTOWICZ – ZNACHOR, PROFESOR WILCZUR
ograbić Cię z tego największego skarbu, który jest naszą wspólną własnością. Po kilku latach, gdy już oboje spokojnie
będziemy mogli spojrzeć w przeszłość, odezwę się do Ciebie.
„Zegnaj, Rafale. Nie posądzaj mnie o lekkomyślność i nie łudź się, że cokolwiek może wpłynąć na zmianę mojego
postępowania. Nie odstąpię od mego, gdyż wolałabym raczej śmierć. Nie umiałam Cię okłamywać i wiedz, że byłam Ci
wierna do końca. Żegnaj, miej litość i nie staraj się mnie odnaleźć.
Beata
Ps.
Pieniądze i całą biżuterię zostawiam w kasie. Klucz od kasy włożyłam do skrytki w Twoim biurku. Zabieram z
sobą tylko rzeczy Marioli".
Profesor Wilczur opuścił rękę z listem i przetarł oczy: w lustrze naprzeciw zobaczył swoje odbicie w dziwacznym
stroju. Zrzucił z siebie to wszystko i zaczął czytać list od nowa.
Cios spadł nań tak nieoczekiwanie, że wciąż wydawał mu się czymś nierealnym, jakąś dopiero groźbą czy
ostrzeżeniem.
Czytał:
...niestety, nie kochałam Cię nigdy...
A dalej:
...męczył mnie i wielki świat, i bogactwo, i Twoja sława...
- Jakże to tak? -jęknął. - Dlaczego?... Dlaczego?...
Na próżno usiłował zrozumieć wszystko. W jego świadomości było to: odeszła, porzuciła go, zabrała dziecko, kocha
innego. Żaden z motywów nie docierał do jego mózgu. Widział tylko nagi fakt, dziki, nieprawdopodobny, groteskowy.
Na dworze zaczynał się wczesny, jesienny zmierzch. Zbliżył się do okna i czytał list Beaty, już nie wiedział sam po
raz który.
Nagle rozległo się pukanie do drzwi i Wilczur drgnął. Przez jedno mgnienie ogarnęła go nieprzytomna nadzieja.
- To ona! Wróciła!...
Lecz już w następnej chwili pojął, że to niepodobieństwo.
- Proszę - odezwał się ochrypłym głosem.
Do pokoju wszedł Zygmunt Wilczur, jego daleki krewny, prezes Sądu Apelacyjnego. Utrzymywali dość serdeczne
stosunki i bywali u siebie dość często. Zjawienie się Zygmunta w tej chwili nie mogło być przypadkowe i profesor od razu
domyślił się, że musiała go zawiadomić telefonicznie Michałowa.
- Jak się miewasz, Rafale? - odezwał się Zygmunt tonem energicznym i przyjacielskim.
- Jak się masz. - Profesor wyciągnął doń rękę.
- Cóż tak siedzisz po ciemku? Pozwolisz? - I nie czekając na odpowiedź, przekręcił kontakt. - Zimno tu, pieska
jesień. Co widzę! Drzewo na kominku! Nie ma to jak kominek. Niechże ten Bronisław zapali...
Uchylił drzwi i zawołał:
- Bronisławie! Proszę tu zapalić w kominku. Służący wchodząc zerknął z ukosa na swego pana, podniósł z podłogi
porzucone futro, rozniecił ogień i wyszedł. Ogień szybko objął suche drwa.
Profesor stał nieruchomo przy oknie.
- Chodźże, siądziemy tu, pogawędzimy. - Zygmunt pociągnął go na fotel przed kominkiem. - No, tak. Ciepło to
cudowna rzecz. Ty, jako młody, nie umiesz jeszcze tego ocenić. Ale na moje stare gnaty... Cóż to, nie w lecznicy?
Próżnujesz dziś?
- Tak... Złożyło się tak.
- A właśnie telefonowałem - nadrabiał prezes swadą - telefonowałem do lecznicy. Chciałem wpaść, by zasięgnąć
twojej rady. Zaczyna mi dokuczać lewa noga. Obawiam się, że to ischias...
Profesor słuchał w milczeniu, lecz tylko pojedyncze słowa trafiały do jego świadomości. Jednakże równy i pogodny
głos Zygmunta sprawił to, że myśli się zaczynały skupiać, łączyć, wiązać w jakiś niemal już realny obraz rzeczywistości.
Drgnął, gdy kuzyn zmienił ton i zapytał:
- A gdzież Beata?
Twarz profesora ściągnęła się i odpowiedział z wysiłkiem: -Wyjechała... Tak... Wyjechała... Wyjechała... zagranicę. -
Dzisiaj? -Dzisiaj.
- To dość, zdaje się, niespodziewany projekt? - od niechcenia zauważył Zygmunt.
- Tak... tak. Wysłałem ją... Rozumiesz... były pewne sprawy i w związku z tym...
Mówił z taką trudnością, a cierpienie tak wyraźnie rysowało się na jego twarzy, że Zygmunt pośpiesznie potwierdził
najcieplejszym tonem, na jaki umiał się zdobyć:
- Rozumiem. Naturalnie. Tylko widzisz, na dzisiaj rozesłaliście zaproszenia na wieczór. Należałoby zatelefonować
do wszystkich i odwołać... Czy pozwolisz, że się tym zajmę?...
-Proszę...
- No, to doskonale. Sądzę, że Michałowa ma listę zaproszonych. Wezmę to od niej. A ty zrobiłbyś najlepiej, gdybyś
położył się spać. Co?... Nie będę ci zawracał dłużej głowy. No, do widzenia...
Wyciągnął rękę, lecz profesor nie zauważył tego. Zygmunt poklepał go po ramieniu, zatrzymał się jeszcze przy
drzwiach na chwilę i wyszedł.
Wilczur ocknął się, gdy trzasnęła klamka. Zauważył, że ściska w dłoni list Beaty. Zgniótł go w małą kulkę i rzucił w
ogień. Płomień od razu otoczył ją, zabłysła czerwonym pąkiem i spopielała. Już dawno i śladu po niej nie zostało, już
dawno drwa w kominku zmieniły się w kupkę czerwonych węgli, gdy przetarł oczy i wstał. Powolnym ruchem odsunął
fotel, obejrzał się.
- Nie mogę, nie mogę tu wytrzymać - szepnął bezgłośnie i wybiegł do przedpokoju. Bronisław zerwał się z krzesła.
- Pan profesor wychodzi?... Jesionkę czy cieplejsze palto? -Wszystko jedno.
- Tylko pięć stopni na dworze. Lepiej, sądzę, cieplejsze - zadecydował służący i podał palto.
- Rękawiczki! - zawołał, wybiegając za profesorem na ganek, lecz Wilczur musiał nie dosłyszeć. Już był na ulicy.
Koniec października w tym roku był chłodny i dżdżysty. Gałęzie drzew obdzierał silny północny wiatr z resztek
przedwcześnie zżółkłych liści. Na chodnikach chlupotała woda. Nieliczni przechodnie szli z nastawionymi kołnierzami
pochylając głowy, by osłonić twarz przed drobnymi, ostrymi kroplami deszczu, lub oburącz trzymali parasole, którymi
targały raz po raz gwałtowne porywy wiatru. Spod kół z rzadka przejeżdżających samochodów tryskały mętne bryzgi
4 / 202
TADEUSZ DOŁĘGA-MOSTOWICZ – ZNACHOR, PROFESOR WILCZUR
wody, dorożkarskie konie człapały leniwie, a podniesione budy ociekały deszczem, mdło połyskując w świetle żółtych
latarni.
Doktor Rafał Wilczur machinalnie zapiął palto i szedł przed siebie.
- Jak mogła tak postąpić! Jak mogła! - powtarzał w myśli pytanie. Czyż nie zdawała sobie sprawy z tego, że odbiera
mu wszystko, że pozbawia go racji i celu istnienia? I dlaczego?... Dlatego, że spotkała jakiegoś człowieka... Gdyby go
chociaż znał, gdyby miał pewność, że on jąpotrafi ocenić, że jej nie skrzywdzi, że dajej to szczęście. Napisała tylko jego
imię: Janek.
Wilczur zaczął w pamięci liczyć bliższych i dalszych znajomych. Żaden z nich. Może to jakiś nędznik, oszust,
obieżyświat, który ją porzuci przy pierwszej sposobności. Jakiś zawodowy uwodziciel, który Beatę otumanił, okłamał,
znęcił fałszywymi wyznaniami i przysięgami. Liczył zapewne na pieniądze. Co się stanie, gdy przekona się, że Beata nawet
SWOJO) biżuterii nie zabrała?... To na pewno wyrafinowany łotr. Tak, trzeba go ścigać, trzeba póki czas zapobiec
łajdactwu. Trzeba zażądać od władz, od policji, by ich szukano. Rozesłać listy gończe, detektywów...
Pod wpływem tej myśli zatrzymał się i rozejrzał. Był w śródmieściu. Przypomniał sobie, że gdzieś w pobliżu, na
drugiej czy na trzeciej przecznicy kiedyś, przejeżdżając, widział szyld komisariatu policji.
Ruszył w tamtym kierunku, lecz już po kilkunastu krokach zawrócił. - I cóż z tego, że ją odnajdę? Nigdy nie zgodzi
się wrócić do mnie. Napisała wyraźnie, że nie kocha, że dręczyła ją jego rzekoma wyższość, jego bogactwo, jego sława... a
na pewno i jego miłość. Była o tyle delikatna, że tego nie powiedziała wyraźnie... Jakimże prawem on ma ją osądzić,
zadecydować ojej losie? A jeżeli ona woli nawet poniewierkę przy tamtym?...
Jakichże argumentów można użyć, chcąc przekonać kobietę, by wróciła do niekochanego, do... nienawidzonego
męża?... Zresztą czy nie zbyt pośpiesznie doszedł do przekonania, że tamtem człowiek jest wyrzutkiem społeczeństwa i
chciwym łotrem?... Beata nigdy me lubiła mężczyzn tego rodzaju, pociągali ją zawsze idealiści, marzyciele... Nawet
Marioli czytywała godzinami liryczne wiersze, których to siedmioletnie dziecko nie mogło zrozumieć. Czytała dla siebie.
Człowiek, za którym poszła, musi być młodym, niepraktycznym biedakiem.
W jaki sposób, kiedy go poznała?... Czemu nigdy słowem nie wspomniała o nim?... I nagle uciekła, postąpiła z całą
bezwzględnością, z całym okrucieństwem. Porzuciła człowieka, który dla niej wszystko... jak pies, jak niewolnik... - Iza
co? Za co?!...
Czy zgrzeszył czymkolwiek przeciw niej, przeciw swojej miłości?... Nigdy!
Nawet myślą! W ogóle była pierwszą kobietą, którą pokochał. Było to niespełna dziesięć lat temu. Jakże dobrze
pamiętał wszystko. Poznał ją przypadkowo. I błogosławił ten przypadek jeszcze do dzisiejszego dnia, błogosławił rano i
wieczór, o każdej godzinie, gdy patrzył na nią i gdy cieszył się myślą, że będzie na nią patrzył. Wtedy był jeszcze docentem
i miał właśnie ćwiczenia w prosektorium, gdy na ulicy wóz ciężarowy przejechał jej dziadka. Udzielił pierwszej pomocy.
Powikłane złamanie obu nóg. Staruszek zaklinał go, by zawiadomił w najbardziej ostrożny sposób jego żonę, chorą na
serce, i wnuczkę. Drzwi małego mieszkanka na Starym Mieście otworzyła mu Beata.
A w kilka miesięcy później byli już zaręczeni. Miała zaledwie siedemnaście lat. Była szczupła i blada, nosiła tanie
pocerowane sukienki. W domu panowała bieda. Rodzice Beaty stracili podczas wojny cały swój majątek. Dziadek aż do
dnia owego śmiertelnego wypadku utrzymywał żonę-staruszkę l wnuczkę z lekcji obcych języków, udzielanych po
domach. Babka, póki nie przeniosła się w ślad za mężem do rodzinnego grobu na Powązkach, do jedynej wspaniałej
posiadłości, jaka im po dawnym bogactwie została, godzinami opowiadała wnuczce i jej narzeczonemu o minionej
świetności rodu Gontyńskich, o pałacach, polowaniach, balach, o tabunach koni i o klejnotach, o strojach sprowadzanych z
Paryża... Beata siedziała zasłuchana, a w jej rozmarzonych oczach, zdawało się, migotał żal za tą utraconą przeszłością, za
tą bajką, która już nie wróci.
I w takich chwilach on ściskał jej chudą rączkę i mówił:
- Wszystko to ci dam. Zobaczysz, Beato! I klejnoty, i stroje z Paryża, i bale, i służbę! Wszystko ci dam!
A sam wówczas nie miał nic oprócz paru walizek w kawalerskim pokoju,
szafy fachowych książek i skromnego uposażenia docenta.
Ale miał też wolę ze stali i wiarę potężną, i pragnienie palące jak ogień, by przyrzeczenia Beacie dotrzymać. Zaczął
walkę. O stanowiska, o praktykę, o bogatych pacjentów. Duża wiedza, wrodzony talent, niezłomny charakter i praca,
zawzięta, wściekła praca zrobiły swoje. A przy tym i szczęście sprzyjało. Rosła sława, rosły dochody. W trzydziestym
siódmym roku życia otrzymał katedrę, a w kilka tygodni później jeszcze większe szczęście go spotkało: Beata urodziła
córeczkę.
Właśnie na cześć owej świetnej prababki Gontyńskiej dano jej imiona:
Maria Jolanta i tak samo w zdrobnieniu nazywano ją Mariolą.
Wspomnienie córki nowym bólem ścisnęło serce profesora Wilczura. Nieraz zastanawiał się nad tym, którą z nich
bardziej kocha... Gdy zaczęła mówić, jednym z pierwszych słów było:
-Tapusiu...
Tak już i zostało. Zawsze nazywała go tapusiem. Gdy w drugim roku zapadła na ciężką szkarlatynę, a w końcu
wyzdrowiała, ślubował sobie, że odtąd wszystkie biedne dzieci będzie leczył darmo. W jego drogiej lecznicy, gdzie zawsze
miejsc brakło, kilka pokoi zajmowały dzieci, bezpłatni pacjenci. Wszystko to przecież było dla niej, na intencję jej zdrowia.
A teraz mu j ą odebrano.
To już było nieludzkie, to już przekraczało wszelką miarę egoizmu.
- Musisz mi ją oddać. Musisz! - mówił głośno zaciskając pięści. Przechodnie oglądali się za nim, lecz nie
spostrzegał tego.
- Za mną jest prawo! Porzuciłaś mnie, ale zmuszę cię, byś mi Mariolę zwróciła. Prawo jest za mną. I moralne prawo
też. Sama to musisz przyznać, ty, podła, podła, podła!... Nikczemna, czyż nie rozumiesz, że popełniłaś zbrodnię! Jakaż
może być cięższa zbrodnia?... Jaka, powiedź sama!... Mierziły cię pieniądze i wszystko. Dobrze, ale czego ci brakowało?
Nie miłości przecie, bo nikt cię tak kochać nie potrafi jak ja! Nikt! Na całym świecie!
Potknął się i omal nie upadł. Szedł nie zabrukowaną ulicą grzęznąc w błocie po kostki. Tu i owdzie rozrzucone były
duże kamienie, po których mieszkańcy małych domków tej dzielnicy usiłowali dostać się do siebie suchą nogą. Okna były
już ciemne. Rzadkie latarnie gazowe rozsiewały mdłe niebieskawe światło. W prawo szła większa, gęściej zabudowana
ulica. Wilczur zawrócił w nią i wlókł się coraz wolniej.
Nie odczuwał zmęczenia, lecz nogi stały się ciężkie, nieznośnie ciężkie. Musiał być przemoczony aż do koszuli,
5 / 202
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • eldka.opx.pl