Drugie prawo termodynamik i 1, Johnlock
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Drugie prawo termodynamiki, cz. 1
Oryginalny tytuł: The Second Law of Thermodynamics
Autor: entangled_now
Link: libraryofsol (dot) livejournal (dot) com / 152429 (dot) html
Tłumacz: Daghmarre
Fandom: Sherlock
Pairing: John/Sherlock
Rating: PG-13
Uwaga: Sherlock nie należy do mnie, nie ma ze mną nic wspólnego, nie posiadam do niego żadnych praw
Streszczenie: Ogrzewanie wysiadło, a Sherlock ma w łóżku martwą sowę
Drugie prawo termodynamiki
John budzi się o drugiej nad ranem, bo z zimna nie czuje własnej twarzy.
Nie jest to przejmujący chłód pustyni, usiłujący przeniknąć człowieka na wskroś. Nie, to ten wilgotny, uparty ziąb, który chce okryć, otulić i nie wypuścić ze swych objęć. Ten, który sprawia, że zastanawiasz się, w którym momencie twoje kończyny zamarzły na kość.
- Jezu – mówi, a jego słowa natychmiast zamieniają się w obłok mgiełki.
Kusi go, by schować głowę pod kołdrę, ale ma silne wrażenie, że to zimno i tak zdążyło już przeniknąć go do reszty. Ma dreszcze i szczęka zębami mimo kołdry, którą jest szczelnie zawinięty. Czy w tym mieszkaniu jest jakieś ogrzewanie?
Czy on jest jedynym, który ma wystarczająco dużo rozumu, by je włączyć?
Klnie pod nosem, próbując się wyswobodzić i odważyć wystawić nogę poza enklawę swojego łóżka, co jest – niczym siarczysty policzek wymierzony przez wszystkie mroźne dni, które kiedykolwiek wstały.
Jest zmuszony wyjrzeć przez okno. Jeszcze o dziesiątej na zewnątrz było śniegu po łydki, teraz wydaje się, że sięgnąłby powyżej kolan. Nawet nie widać, że tu kiedyś była jakaś droga. W zasięgu wzroku jest tylko cała kupa bieli i jakaś niewyraźna plama, która kiedyś była Londynem. John niezgrabnie odnajduje wyjście z pokoju, zmuszając swoje nogi do wystarczającego wysiłku, by nie dokonać żadnych zniszczeń po drodze. Przecież tu musi być ogrzewanie, są jakieś grzejniki, choć jest królową angielską, jeśli potrafi powiedzieć, gdzie.
Wie, że pani Hudson wyjechała i raczej szybko nie wróci, jeśli dalej będzie tak waliło śniegiem, ale z drugiej strony wcale nie cieszy go perspektywa schodzenia na dół i szukania zaworów po ciemku. Temperatura jego ciała od momentu wydostania się spod pierzyny obniżyła się o jakieś dwadzieścia stopni. Trzęsie się jak epileptyk.
Nie jest w stanie znaleźć włącznika ogrzewania. Udaje mu się jednak znaleźć Sherlocka, garbiącego się nad biurkiem w samej koszuli, marszczącego brwi nad stertą papierów, która na bank została cicho podwędzona z archiwum Scotland Yardu.
John zdaje sobie sprawę, że przy każdym oddechu Sherlock wydmuchuje białą chmurkę lodowatej pary.
Klnąc, podchodzi w jego kierunku.
- Od jak dawna siedzisz tak w bezruchu?
Sherlock szczęka zębami, jakby nawdychał się zbyt dużo mroźnego powietrza.
- Wystarczająco długo, by rozwiązać tajemnice co najmniej pięciu zamrożonych śledztw, każdego bez krztyny polotu. Rozczarowujące – mówi, nawet nie podnosząc wzroku.
John taksuje wzrokiem piętrzący się na stole stos teczek.
- Znów kradłeś dokumentację?
- Tylko pożyczałem, choć istnieje pewna wątpliwość odnośnie nomenklatury, jako że Lestrade nie pożyczał świadomie.
Sine palce Sherlocka chwyta skurcz, a John nie może się powstrzymać i wyciąga do nich dłoń. Są zimne jak lód, a jego ciało przechodzą dreszcze, wyczuwalne pod dotykiem jego ręki. Ze wzdrygnięciem spostrzega, że skóra Sherlocka jest prawie przeźroczysta. John ma wrażenie, że właśnie od jakiegoś czasu bezlitośnie skazuje na porażkę naturalną ochronę swojego organizmu przed zimnem. W pokoju dziennym jest jak w krypcie.
- Nie zajmujesz się żadną sprawą ani nie jesteś w samym środku jakiegoś makabrycznego, wymagającego uwagi eksperymentu, a jednak zamarzasz tutaj na śmierć. Powinieneś się położyć.
- W moim łóżku przebywa obecnie martwa sowa - wyjaśnia Sherlock, jakby to logicznie wyjaśniało obecny stan rzeczy.
- Martwa sowa... - kręci głową John. - Chyba nie chcę znać szczegółów.
Sherlock zaczyna jeszcze głośniej szczękać zębami.
- Słuchaj, jeśli jeszcze bardziej się wychłodzisz, twój mózg spowolni i nie będziesz w stanie sobie nawet przypomnieć, jaki dziś dzień – zapewnia John. Domyśla się, w tym wypadku lepiej poskutkuje groźba czymś bardziej przerażającym niż nagła śmierć.
Krótki grymas twarzy Sherlocka na takie dictum wydaje się sugerować, że Londyn i jego dawno porzucone zagadki nie mogą się równać mózgowi geniusza nawet na obrotach obniżonych o połowę.
Nie ma takiej opcji, żeby Sherlock na złość swojemu współlokatorowi zamarzał na amen, podczas gdy John będzie sobie spokojnie spał. Szczególnie, że wystarczy się tylko odwrócić, a żarłoczny śnieg już pochłania kolejny fragment rzeczywistości.
- Nie uwierzyłbym, gdyby mi ktoś opowiadał - bezsilnie wzdycha John, podnosząc Sherlocka na równe nogi.
Ten przechyla się w jedna stronę i krzywi, jakby jego stawy zapomniały już, do czego służą. Albo jakby jest krew zamieniła się w sorbet.
- Na litość, czy ty w ogóle sobie zdajesz sprawę, jaki jesteś lodowaty?
- Właśnie zaczynam sobie zdawać z tego sprawę, dziękuję za troskę.
- Czy ty w ogóle masz jakikolwiek sweter? Najlepiej taki, na który nie wylałeś jeszcze kwasu ani nie podpaliłeś?
- Bardzo możliwe.
- Mogłeś przynajmniej narzucić płaszcz na ramiona, ewentualnie założyć rękawiczki.
- Miałem taki zamiar, ale coś innego zaprzątnęło moją uwagę.
- Czujesz jeszcze swoje palce?
Sherlock nie zaprzestaje afiszowania swojej obojętności względem ciepłoty swojego ciała całą drogę aż do sypiali Johna.
Ten popycha go, by usiadł na łóżku.
- Zostawić cię samemu sobie, a od razu nabawiasz się hipotermii – karci go ostro, ściągając mu buty i skarpetki zanim zacznie protestować. Stopy Sherlocka są tak zimne, że zdają się palić ręce Johna. - Przypomnij mi, z jakiegoż to powodu zostawiłeś podciągnięte rękawy?
- Względy praktyczne. Swoboda ruchu. - Zęby Sherlocka kołatają jak nawiedzone, jakby nabawił się jakiegoś tiku nerwowego.
- Wiesz, twój organizm wysyła sygnały ostrzegawcze po to, by cię ostrzegać, a nie po to, żebyś mógł udowadniać im swoją wyższość.
John odwija rękawy koszuli i ściąga mu ją z ramion; w zastanawiający sposób mija cała wieczność, zanim odrzuca ją gdzieś na podłogę.
- Nie udowadniałem wyższości, tylko skupiałem energię na czymś innym, mam wrażenie, choć trudno to uzgodnić na sto procent.
Spodnie Sherlocka są drogie i dziwnie uszyte, Johnowi zajmuje całą minutę rozgryzienie, co jest gdzie i jak to, do cholery, rozsupłać. Zanim udaje mu się je rozpiąć i ściągnąć z nóg Sherlocka, jest już mocno przemarznięty i poirytowany. Kładzie rękę na jego ramieniu, opierając mu na szyi kciuk tak lodowaty, że John wzdryga się i odchyla mocno. Sherlock nie protestuje jednak, gdy jest układany w łóżku i okrywany kołdrą.
- Potrzebny mi telefon - oświadcza Sherlock, a jego głos załamuje się z zimna tylko jeden raz.
- Gdzie jest?
- Nie mam pojęcia – przyznaje.
- Jeśli tak naprawdę pytasz, czy mogę ci znaleźć komórkę, odpowiedź brzmi "Nie".
- Nie musisz jej szukać, wystarczy zadzwonić, sama się znajdzie - te słowa z trudem udaje mu się wykrztusić spomiędzy rozdygotanych zębów.
John wślizguje się z drugiej strony, podciągając pierzynę po uszy.
Sherlock jest lodowaty. Niemiło, niepokojąco lodowaty. John czuje zaś, jak jego własne ciało z wolna zaczyna się ogrzewać. Choć nie jest całkowicie przekonany do tego pomysłu, nie zostaje mu nic innego, jak tylko przyciągnąć Sherlocka wystarczająco blisko, by objąć go ramionami.
Sherlock mamrocze coś niewyraźnie, wsadzając mu chłodne kędziory w twarz. John jest w pełni przygotowany na czynny opór ze strony Sherlocka lub wykład na temat niuansów wymiany cieplnej.
Zamiast tego jednak dociera do niego aprobujący pomruk, jakby to był fantastyczny pomysł. Sherlock zdążył tymczasem wsunąć zimną jak lód rękę tam, gdzie w żadnej mierze nie powinna być, a John wciąga mocno powietrze i stara się odsunąć z zażenowaniem, ale tak właściwie to nie ma gdzie. Już ma skomentować to na głos, ale Sherlock wydaje z siebie dźwięk, który wydaje się być czymś w rodzaju pochwały. Po kilku rozmyślnych ruchach przy akompaniamencie szelestu pościeli Sherlock znienacka staje się zbiorem zmarzniętych linii prostych przylegających do jego ciała, co skutecznie odbiera mu dech.
Jakiś odgłos odbija się oddechem z boku jego twarzy, to Sherlock mamrocze coś o drugim prawie termodynamiki.
Teraz nie tylko ten przemarznięty geniusz drży.
- Zdrętwiały mi palce, nie mogę nic robić – narzeka Sherlock poirytowanym tonem.
- Czuję – odburkuje John. – Są lodowate, a jedna z nich leży na moim brzuchu.
- Doprawdy, zamierzasz się obrażać za defraudację ciepłoty twojego ciała?
- Mojego brzucha, tak dokładniej.
- A wolałbyś wykorzystywanie jakiejś innej części ciała? – Dłoń Sherlocka rozprostowuje się, jakby gotowa wysysać ciepło z każdego miejsca, które wskaże John. Po chwili jednak się poddaje. Jej właściciel opiera czoło o zagłębienie koło obojczyka Johna, a następnie bezprecedensowo zanurza w nim pół twarzy. To najbardziej zachłanna rzecz, jaką zrobił podczas całej historii ich znajomości.
- Wydawało mi się, że ludzkie odruchy tylko rozpraszają ten wspaniały cud natury, jakim jest twój mózg – mówi John między jednym dreszczem a drugim.
Sherlock zezuje na niego w taki sposób, jakby mówił, „jeśli zamierzasz wkładać swoje słowa w moje usta, mógłbyś się bardziej postarać".
- Będę sobie przedrzeźniał do woli – oznajmia John. - To nie ja byłem na tyle głupi, żeby siedzieć po nocy w cienkiej koszuli, w samym środku zimy.
- Myślisz, że będę to znosił?
- Zważ na to, że jesteś w moim łóżku.
- Martwa sowa – przypomina mu Sherlock, co najmniej jakby John zdążył zapomnieć. Jakby to przesądzało całą sprawę.
- Oczywiście, jakże mógłby zapomnieć o martwym ptaku.
- Sam jesteś sobie winien, skoro mnie tu przywlokłeś z własnej woli. Ja mogłem spać na kanapie.
- A rano znalazłbym tam sopel lodu, a nie współlokatora – mówi dramatycznie John, kompletnie ignorując wywracającego oczami Sherlocka. Tak jakby posiadał jakieś prawo pouczać kogokolwiek na temat sztuki bycia melodramatycznym. - W ten sposób nie muszę się o ciebie martwić.
- Niech będzie, szansa na to, że obaj utrzymamy znośną temperaturę znacznie się zwiększyła dzięki takiemu układowi, w jakim pozostajemy teraz – przyznał Sherlock.
- I w tym momencie przydałoby się magiczne słówko dziękuję.
- Z pewnością.
- Sherlock – rzuca John ostrzegawczo.
- Tak, tak, w porządku, dziękuję. Teraz, zdając sobie sprawę z zimna, bawię się znacznie lepiej.
- Z jakiegoś powodu mam wrażenie, że to jednak twoja wina.
- Jestem w stanie przewidzieć wiele rzeczy ze sporą dozą pewności, pogoda jednak – co jest rozczarowujące – do nich nie należy.
- Dlaczego ogrzewanie nie działa? - pyta cicho John. Trochę zgaduje, ale wydaje mu się, że zna Sherlocka już wystarczająco dobrze.
Jakieś sapnięcie gdzieś w ciemności ociera się ciepłym powietrzem o jego policzek. Zdaje się, że reprymenda dotarła.
- Zamierzałem zając się czymś w rodzaju zapasowego agregatu, być może również jakieś wspomaganie ogrzewania nie byłoby złym pomysłem. – Sherlock marszczy brwi, nagle jakby poirytowany tym, że nie był w stanie przygotować się na każdą ewentualność.
Dygocze teraz już całkiem na serio, bez żadnego skrępowania. To prawdopodobnie dobry znak – ciało Sherlocka choć raz wygrało walkę z nim samym. Nie ważne jak potężny jest ten zachwycający mechanizm, jego umysł, on również czasami musi się pokłonić mechanikowi.
- Zresztą, jak długa jest ta twoja mentalna lista rzeczy do zrobienia? - John prycha. – Nie, listy są dla ciebie zbyt proste, prawda? To pewnie jakaś schemat blokowy albo sieć diagramów Venna…
- Odrażająco nieprecyzyjne - jęczy Sherlock z głową tak wykręconą, że raczej mówi do zdrowego ramienia Johna. Z determinacją ignorując dudniące wibracje, jakie wywołuje na jego skórze.
- Nikt jutro nigdzie nie wychodzi, więc nie będzie żadnego rozwiązywania zagadek kryminalnych, ani manualnie, ani zdalnie, ani nijak. Chyba, że potrafisz zbudować skuter śnieżny ze sprzętu AGD.
Sherlock wydaje z siebie taki odgłos, jakby uważał, że Johnowi całkiem dobiło, jeśli wierzy, że jakiś przejściowy front polarny jest w stanie go zatrzymać.
- Nie dasz rady, Sherlock, chyba, że odkryjesz w sobie moc zdalnego widzenia.
- Zawsze zostają smsy.
- Uważasz, że byłbyś w stanie rozwiązać jakąś sprawę przez komórkę. Nie, chwilę, do kogo ja to mówię – oczywiście, że byłbyś w stanie.
- A MMSy się liczą? – pyta Sherlock.
- Nie, żadnych zdjęć.
- Kwestia sporna czy byłoby to możliwe - oznajmia. - Prawdopodobieństwo trafności mojej oceny stanowczo zbyt niskie.
- Mógłbyś próbować zgadnąć na chybił trafił.
- Gdybym się opierał na zgadywaniu na chybił trafił, zostałbym Wikipedią - protestuje Sherlock.
John bezsilnie parska śmiechem w ciemność i rozprostowuje nogę. Ta stanowczo nie lubi zimna.
- Całe szczęście, daleko ci do bycia wcielonym do Wikipedii. Poza tym, myślę, że gangsterzy pewnie wyjrzeli przez okno na ten śnieg po pas i pomyśleli sobie: "odpuścimy se na dziś".
Ręce Sherlocka majstrują przy czymś pod kołdrą. Prawdopodobnie odżył na tyle, by kontaktować się ze światem zewnętrznym.
- Kiedy zdążyłeś zabrać mi telefon?
- Jak mi zdejmowałeś buty – odpowiada usłużnie Sherlock.
Kombinacja sporadycznych dreszczy i zdrętwiałych palców mimo wszystko zdecydowanie utrudnia mu porządne trzymanie aparatu. Wreszcie rozwiązuje ten problem, opierając go o pierś Johna; cichutkie bipanie klawiszy i nacisk na koszulkę mają na niego dziwnie hipnotyczny wpływ.
Chwilę później odzywa się odległy sygnał telefonu.
- Jest w kuchni – dedukuje Sherlock.
John wyburkuje coś niezrozumiałego, choć jest całkiem pewny, że Sherlock doskonale wie, co takiego.
- Nie zrób czegoś niestosownego z moim telefonem.
- To dość ogólne i mało pomocne żądanie - tłumaczy Sherlock, a jego twarz w blasku ekranika wygląda szczególnie osobliwie.
- Nie esemesuj z mordercami.
- Prawie każdy z nas to potencjalny morderca.
John wzdycha.
Jest pewien, że nie chce nic wiedzieć odnośnie dalszego ciągu bipania. To ciche, prawie niesłyszalne mamrotanie Sherlocka jest dziwactwem, jednak dobrze znanym dziwactwem.
Ukołysało go do niemal do snu, kiedy znienacka telefon zawibrował mu na klatce piersiowej.
- Co jest?
- Bateria – rzuca prędko Sherlock, poirytowany. Wygląda na to, że jego rozrywka dobiegła końca.
Pokój nagle zrobił się zupełnie ciemny.
Słychać westchnięcie – a następnie czuć długie palce Sherlocka i głuche tąpniecie jego własnego telefonu o brzuch.
- Podłącz go.
- Nie.
- John.
- Nie – mówi, robiąc groźną minę. Jest prawie pewien, że Sherlock go widzi mimo ciemności. Ma taki irytująco dobry wzrok.
Szczupła i zziębnięta noga Sherlocka grozi spadnięciem za brzeg i wyciągnięciem go z łóżka. John przesuwa swoją własną i przyszpila ją tak, by się nie ruszała.
Sfrustrowany Sherlock sapie z rozdrażnieniem, jakby John zachowywał się śmiesznie.
- Wciąż jesteś na wpół zamarznięty, a ja odmawiam ponownego wstawania, żeby cię zgarnąć tylko dlatego, że znalazłeś coś niebywale fascynującego w biblioteczce, w lodówce czy na zewnątrz, w tym cholernym śniegu.
Sherlock wzdycha teatralnie i pozwala rozładowanej komórce upaść gdzieś w pościel, teraz już nieważnej, bo bezużytecznej. John bez problemu wyobraża sobie te wszystkie rzeczy, które Sherlock porzucił w podobny sposób w swoim własnym pokoju. Ma cichą nadzieję, że nigdy nie będzie musiał tam zaglądać. Sądząc po jego niepokojącej tendencji do pozostawiania różnych części ciała to tu, to tam, istnieje dość duża szansa, że ta cała martwa sowa nie jest jedyną makabrą, jaka kryje się w pokoju Sherlocka.
John właśnie chce to zasugerować, kiedy Sherlock ziewa. Naprawdę ziewa. Tego jeszcze nie było. Chwilę później układa sobie wygodnie twarz w ramieniu Johna, najprawdopodobniej w celu utrzymania ciepła, bo nos ma diabelnie zimny. Jego włosy łaskoczą Johna w szyję i brodę.
Przez naprawdę długi czas Sherlock w ogóle się nie odzywa. Jeden spokojny oddech za drugim na przemian ogrzewa i ochładza jego skórę. Niewyraźne, choć dokuczliwe podniecenie, które dotychczas udawało mu się tak dobrze zmusić do posłuszeństwa, okazuje się bardziej wytrwałe niż mu się wydawało.
- Puzzle, mój drogi – mamrocze Sherlock z głębi pościeli. - To wszystko puzzle, chaotycznie porozrzucane, a może i nie do końca. Może tylko patrzy się na nie ze złej strony, choć są już ułożone.
- Co ty wygadujesz? - pyta John.
Nie dostaje żadnej odpowiedzi prócz dziwnego, nic nieznaczącego pomruku.
A potem…
Wychodzi na to, że Sherlock chrapie.
Co więcej, okazuje się, że także mówi we śnie.
Jest równie zimno jak wtedy, gdy John obudził się w nocy, jeśli nie jeszcze zimniej. Światło słoneczne w niczym nie pomaga, tylko niepotrzebnie i niewygodnie oślepia. Z odrobiną szczęścia być może nie napadało więcej przez noc. Bo kiedy ostatnio było tyle śniegu, co teraz, ludzie przez cały tydzień zachowywali się, jakby świat się kończył.
Rozpracowanie, dlaczego leży na nim ktoś niespodziewanie ciężki, zajmuje mu kilka zdezorientowanych sekund. Kolejną minutę zabiera przypominanie sobie, jakim cudem wczoraj, na Boga, ten pomysł wydawał się wcale rozsądny. W blasku poranka jest to zdecydowanie bardziej obciążające niż się wydawało po ciemku o drugiej nad ranem.
Z miejsca, w którym leży, widzi tylko burzę ciemnych loków i linię ust Sherlocka. Jednak jeśli podniesie głowę, tylko troszeczkę, może zobaczyć całą jego twarz.
Przez chwilę czuje się jak fotografujący dziką przyrodę, któremu udało się zrobić zdjęcie śnieżnej panterze. To by był prawdziwy dowód z pierwszej ręki, że wielki Sherlock Holmes autentycznie sypia, i to w biały dzień na dodatek.
- Twój aparat leży na dnie Tamizy, a telefon się, jak już uzgodniliśmy, rozładował - odzywa się Sherlock nie otwierając oczu. To zmusza Johna do zastanowienia się, czy jego umysł w ogóle zna tę różnicę pomiędzy snem a czuwaniem.
- Robi mi się gęsia skórka jak robisz takie rzeczy.
Sherlock nie zaszczyca go odpowiedzią.
Nagle John się orientuje, że jego współlokator jest idealnie ciepły i tak właściwie nie ma żadnego powodu, by dalej tu był.
- Czemu wciąż na mnie leżysz?
Chwila milczenia.
- Jesteś wygodny – wyjaśnia wreszcie Sherlock, cicho i ostrożnie, jakby przyznanie się do takiego doznania jest czymś skandalicznym. Czymś, za co będzie się musiał później ukarać, na przykład poprzez bycie jeszcze większym chłodnym geniuszem.
Co nie jest szczególnie zaskakujące, jako że Sherlock zazwyczaj zapada w sen na krzesłach, kanapach czy twarzą na biurku – te krótkie, straszliwe chwile, gdy jego umysł poddaje się w nagłym ataku zdrowego rozsądku. Johnowi przychodzi również do głowy, że Sherlock najwyraźniej doskonale opanował sztukę zachłannego, dramatycznego rozwalania się, jakby nigdy nie był zmuszony zajmować mniej miejsca niż dokładnie tyle, ile mu potrzeba czy ulegać kaprysom kogoś dzielącego z nim łóżko.
John nie ma pojęcia, co z tym teraz zrobić. Jednak nie próbował go jeszcze wypchnąć, co uważa za oznakę specjalnego rodzaju słabości. Bo Sherlock nie jest… oni nie są… Obojętnie, jak duże ciepło od niego bije.
- Słuchaj, to naprawdę nie do końca…
- Nie bądź taki prozaiczny. Jesteś zbyt dobry, żeby być prozaicznym.
John nie wie, czy przyjąć to jako pochlebstwo czy obrazę. Lecz skutecznie zamyka mu usta.
- Kawy – oznajmia Sherlock.
John wpatruje się w jego czuprynę.
- To jakaś aluzja?
- Potrzebuję pobudzenia – rzecze Sherlock, jakby to była kwestia życia lub śmieci.
John wzdycha i odrzuca kołdrę na bok.
- Cholera – wypluwa z siebie natychmiast. Jest mroźno. Przychodzi mu na myśl, że chyba będzie trzeba przekonać Sherlocka, by jakimś sposobem naprawił ogrzewanie, szczególnie, jeśli będą zmuszeni zostać tu póki śnieg nie stopnieje.
Do diabła z tym, myśli John, wkładając sweter zanim wyruszy do kuchni.
Stopy mu niemal przymarzają do podłogi, której tępa przenikliwość zmusza go do niezgrabnego przestępowania z nogi na nogę, podczas gdy musi czekać aż zagotuje się woda (oczywiście po uprzednim sprawdzeniu, w czajniku nie kryje się nic groźnego).
Zabiera oba kubki na górę.
Sherlock bez zmian, wciąż rozwalony niedbale na jego łóżku. Nad brzegiem materaca zawisła długa, blada ręka, a na poduszce piętrzy się stos ciemnych kędziorów. Nagle uderza Johna niepokojąca świadomość, że to nie jest do niego podobne. Taka sytuacja w życiu by się nie zdążyła, nigdy przenigdy, z żadnym innym mężczyzną, którego kiedykolwiek spotkał.
- Wracaj do łóżka, jest zimno – odzywa się Sherlock z irytacją w głosie.
Przychodzi mu do głowy pytanie, czy można być w regularnym związku, nie uprawiając jednak nigdy seksu. Bo tak to właśnie wygląda, cała jego relacja z Sherlockiem; a przecież przysiągłby, że takie rzeczy się zauważa. Powinno się przecież zauważyć, kiedy zostaje przekroczona ta granica między współlokatorem a przyjacielem, między przyjacielem a... kimś więcej? Najgorsze jest to, że on sam nie jest bez winy, jeśli chodzi o ten stan rzeczy. W niektórych przypadkach inni – normalni ludzie – postawiliby się.
Co jeszcze bardziej niepokojące, znienacka łapie się na rozmyślaniu nad tym, jak mógłby wyglądać seks z Sherlockiem. Jest całkowicie pewien, że nie powinien myśleć o takich rzeczach – z naprawdę wielu rozsądnych powodów. Nawet nie wie, czy Sherlock w ogóle uprawia seks, czy też uważa go za całkowicie zbyteczny i niegodny jego osoby.
Johna stawia kawę po drugiej stronie łóżka, na pierwszej stronie gazety sprzed dwóch dni.
Sherlock mruczy coś, co brzmi jak "siedemnaście minut", a później wyciąga rękę po kubek.
- Nie wylej mi jej na pościel - ostrzega John. Co wciąż nie brzmi jak "wynoś się z mojego łóżka", choć chyba powinno. Choć on chyba powinien chcieć tak powiedzieć.
W końcu przepycha nogi Sherlocka i w wspina się na powrót do łóżka nie zaprzątając sobie tym głowy. Prawdopodobnie dlatego, że wszędzie wokół jest tak zimno, a Sherlock tak dobrze się spisał i zatrzymał ciepło pod kołdrą podczas jego długiej i nieprzyjemnej wyprawy do kuchni.
I dlatego, że wciąż jest zbyt wcześnie, żeby już wstawać.
Czy coś w tym guście.
Sherlock burczy pod nosem coś niepochlebnego, po czym wysuwa swoją nieprzyzwoicie długą rękę by postawić kubek na podłodze. A potem odwraca się znów bliżej Johna, ocierając się o niego, jakby właściwe zdecydował, że może jeszcze chwilę się tym zająć. Niesamowicie ciepła dłoń – od trzymania kubka gorącej kawy – znajduje się tam, gdzie kończą się żebra.
Nagle trudno normalnie oddychać.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]