Dobrowolski J. - Wspomnienia o Grotowskim, artykuły

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jacek Dobrowolski
Wspomnienie o Grotowskim
Był narcyzem o ogromnej potrzebie uznania, adoracji i sławy, narcyzem spragnionym rządu
dusz, i to bardziej w duchu Towiańskiego niż Mickiewicza - o rzadko opisywanych cechach
osobowości wielkiego maga teatru pisze Jacek Dobrowolski.
«Jerzy Grotowski wielkim reżyserem był. Mistrzem był. Także wielkim reformatorem teatru
podobnie jak Stanisławski, Meyerhold, Witkacy i Artaud. To wszystko prawda. Ale ambicją jego
było też stanie się przewodnikiem duchowym, apostołem ducha, takim guru jak Gurdżijew, czy
choćby Jung. Na tym polu poniósł jednak sromotną klęskę. Świadczą o tym tragedie kilku jego
bliskich współpracowników, którzy nie potrafili być samodzielni po tym, jak ich całkowicie od
siebie emocjonalnie uzależnił. Niestety, zauroczeni jego charyzmą i legendą spadkobiercy i epigoni,
wyznawcy i egzegeci, nie chcą tego widzieć i pragną koniecznie kanonizować mit Grota. Chcą nam
wmówić, że mieliśmy do czynienia z człowiekiem głęboko oświeconym. Mylą się całkowicie.
Mieliśmy do czynienia z genialnym artystą, który dążył do poznania prawdy, ale którego wgląd w
nią był zbyt słaby, by mógł rozwiać jego miłość własną. Kiedy patrzę na wysiłki kapłanów i
hagiografów od Grota, przypomina mi się powiedzenie Arystotelesa: "Myślą, że wiedzą wszystko i
są o tym głęboko przekonani, i dlatego przesadzają we wszystkim".
Świadectwem przebudzenia są m.in. takie cnoty i zalety, jak: altruistyczna miłość i głęboka
empatia w stosunku do każdej cierpiącej istoty, mądrość, niezmącony pokój ducha, radość,
spontaniczność, szlachetna prostota zachowań, cierpliwość, skromność, stałość charakteru,
nieobecność egocentryzmu, pychy i zarozumialstwa, lęku i negatywnych emocji, nie uleganie
pokusie instrumentalnego traktowania bliźnich i czarowania ich poprzez kreowanie się. Nie opisuję
ideału, lecz charaktery żywych ludzi. Niektórych znam od ponad ćwierć wieku. Nawiasem mówiąc,
żadna z tych osób nie zajmowała się nigdy teatrem ani sztuką, lecz przede wszystkim medytacją.
Jerzy Grotowski przy wybitnych nauczycielach medytacji wypada bardzo blado jako
przewodnik duchowy. Sri Ramana Maharshi, Sri Nisargadatta Maharaj, obecny Dalaj Lama, S.N.
Goenka, Dae So-en Sa Nim Seung Sahn, Ku San Su Nim, Rosi Tangen, Vimala Thakar czy Toni
Packer nie zaczynali od reżyserowania innych, lecz od poważnej pracy nad sobą. Podział w teatrze
na reżysera i aktora utrudnia pracę tego pierwszego nad swym charakterem, bowiem władza nad
drugim człowiekiem rodzi wiele pokus i nie sprzyja rozwojowi duchowemu. To prawda, że niektóre
z wyżej wymienionych cnót i przymiotów charakteru Grot starał się rozwijać, ale na przykład
skromności nie miał za grosz. Był bowiem narcyzem o ogromnej potrzebie uznania, adoracji i
sławy, narcyzem spragnionym rządu dusz, i to bardziej w duchu Towiańskiego niż Mickiewicza.
Grot domagał się od aktorów całkowitego oddania i ujawniania swego wnętrza w sposób wręcz
ekshibicjonistyczny, lecz sam ze swych osobistych problemów i tajemnic aktorom się nie zwierzał.
Powstawały więc między nim a jego aktorami związki o rażącej asymetrii. On pozostawał
tajemniczą postacią, podczas gdy aktorowi przed nim nie wolno było ukrywać niczego, nawet
swego życia miłosnego, jako że tego wymagała głębia procesu twórczego. Natomiast życie miłosne
Grota było absolutną tajemnicą. Sprawiał wrażenie, jakby się go wyrzekł całkowicie na rzecz pracy.
Dzięki takiej postawie kontrolował swych aktorów w znacznie większym stopniu niż przeciętny
reżyser. Ta kontrola w połączeniu z wielką dyscypliną pracy sprawiła, że teatr przybrał kształt
klasztoru-laboratorium z nim jako z nowoczesnym guru o naukowym podejściu. Uzależnienie się
aktorów od swego przewodnika kończyło się nieraz tragicznie. Tragedie te wydarzyły się po tym,
jak Jerzy opuścił w stanie wojennym tych, którzy mu wszystko oddali, i wyjechał przez Włochy
oraz Haiti do Stanów. Nowa misja była ważniejsza, a oni wypalili się i do niej już się nie nadawali.
Również sytuacja stanu wojennego przerosła jego możliwości manewrowania. Po pobycie w
Stanach Grot założył w toskańskiej Pontederze ąuasi-gnostycką wspólnotę dla młodych
wybrańców, bardzo wydumaną i ekskluzywną, z wielkimi pretensjami do hermetycznej inicjacji.
Ci, którzy uważają, że jego nieżyjący już aktorzy i performerzy byli koniecznymi ofiarami
zakładzinowymi, nie wiedzą, co mówią. Wielcy reformatorzy religijni nie składali swych uczniów
w ofierze, lecz tylko siebie. Bunt czyniony w imię najwyższych wartości musi być odpowiedzialny.
Jeśli się buntujemy przeciwko niesprawiedliwości i zdradzie człowieka przez elity kościelne i
artystyczne, to nie może to się dziać kosztem ludzi, których mieliśmy ratować i uzdrawiać, a
których używamy do swych poszukiwań i demonstracji. Jeśli tak się dzieje, to jesteśmy Lucyferem
w skórze Prometeusza, spadającą gwiazdą ze skrzącym się ogonem, lecz nie zwiastunem jutrzenki
nowej ery braterstwa.
Gdyby przygotować rytuał "dziadów" i przywołać zmarłych, począwszy od samego Grota, to
świadectwa duchów Antoniego Jahołkowskiego, Jacka Zmysłowskiego, Zbyszka Cynkutisa,
Staszka Scierskiego i Ryszarda Cieślaka, wypowiadane w obecności ducha mistrza, byłyby
świadectwami mąk niewolników i ich rywalizacji o względy pana oraz upartego dążenia do
zjednoczenia się z nim i jego prawdą poprzez składanie siebie w ofierze. Do takich "dziadów"
potrzebny byłby jednak nekromanta co najmniej klasy Kantora, jeśli nie samego Mickiewicza, i
oczywiście sala Teatru Laboratorium na wrocławskim Rynku.
W karierze nauczycielskiej Jerzego Grotowskiego bardzo ważny był rys platoński, czyli
wybieranie kolejnych synów duchowych czy młodszych braci i zapładnianie ich dusz. Rywalizacja
między synami o pierworództwo, o to, kto będzie najbliżej mistrza, była ogromna. Grot
manipulował dostępem do siebie i udzielaną uwagą jak przebiegły mag-władca, który chce
wydobyć z każdej osoby swego dworu i orszaku to, co jest mu właśnie potrzebne. W tej grze
okazywał wybitny talent polityczny i ogromne wyrafinowanie, ale również często brak szacunku
dla emocji innych. Generował uczucia oddania i uwielbienia, a potem nie potrafił sobie radzić z
powstałą sytuacją. Znakomicie otwierał oddanych mu ludzi, lecz nie umiał ich zamykać. Był łowcą
dusz i jak każdy uwodziciel po jakimś czasie nudził się wyeksploatowaną zdobyczą. Pierwszym
wybrańcem był Zbigniew Cynkutis, zdetronizował go Ryszard Cieślak, następnym był Włodek
Staniewski, który się sam zbuntował, po nim pierwszym po Bogu był Jacek Zmysłowski, a po jego
śmierci Jairo Cuesta, który z kolei ustąpił miejsca Thomasowi Richardsowi - primadonnie
Pontedery i ostatecznemu dziedzicowi. To Richards został uznany w testamencie Jerzego
Grotowskiego za syna pierworodnego i następcę, aczkolwiek mającego jeszcze młodszego brata u
boku - wpatrzonego weń Mario Biaginniego.
To byli synowie, a córki? Kobiety w życiu i sztuce Grota odgrywały zdecydowanie
drugoplanowe role. Nie były muzami, raczej wiernymi wykonawczyniami zadań. Niewątpliwie
najważniejszą kobietą w jego życiu była matka - osoba dużej klasy. Wspólnota Jerzego
Grotowskiego miała i ma zdecydowanie charakter patriarchalny i autorytarny, mimo iż narodziła się
z buntu przeciwko patriarchom i autorytetom w imię utopijnej i pozornie egalitarnej wspólnoty
braci.
Myślę, że Grot był świadom, że użył i skrzywdził wielu swych współpracowników, i na
emigracji cierpiał z tego powodu. Zabrakło mu jednak odwagi i siły, by wykonać niezbędne gesty,
jakimi byłaby publiczna deklaracja popełnionych błędów oraz zmiana postawy. Dlatego też zapłacił
za to depresją i pogorszeniem się zdrowia. Dźwiganie tego bolesnego brzemienia być może
przyspieszyło jego śmierć.
Poznawanie Teatru Laboratorium rozpocząłem od obejrzenia "Księcia Niezłomnego", który
zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Dręczenie Księcia przez okrutny totalitaryzm i jego
nieprawdopodobna metamorfoza z umęczonej ofiary w promienną istotę, to było niebywałe
przeżycie. Święte dreszcze. Do dziś pamiętam ekstatyczny głos Ryszarda Cieślaka: "Kogo strzaskał
los na ćwierci,/ Naraził na nieszczęść krocie/ W czymże ufa? - czy w żywocie? O nie, zaprawdę, że
w śmierci,/ W śmierci ufa. Tę ofiarę/ Zrób ze mnie, panie, o! proszę...?/ Daj śmierć - niech umrę za
wiarę!/ Oto me ręce podnoszę/1 o śmierć, panie, cię błagam; /". Nie słyszałem nikogo, kto
potrafiłby temu dorównać.
Nie zapomnę też, w jaki sposób Cieślakowi przyglądał się w trakcie tego spektaklu Jerzy
Grotowski. Siedział, jak wszyscy widzowie, za palisadą wysoko nad ofiarowującym się Bogu
Księciem-Cieślakiem. Siedział, opierając się ramionami o palisadę - blady, opasły, eunuchowaty
urzędnik w ciemnych okularach i ciemnym garniturze - chowając w dodatku twarz w zgięciu
ramienia. Cieślak ofiarowywał się jemu, a on go wchłaniał w siebie jak jakiś pająk. Cieślak był
ciałem wypełnionym uczuciem, a Grot ożywianym przez tę energię mózgiem. Po kilku latach, jak
już zaprzyjaźniłem się z Jerzym, opowiedziałem mu o moim pierwszym wrażeniu. Przyznał mi
rację - "Był w tym element wampiryzmu". Jerzy potrzebował pozytywnych energii innych ludzi, by
zbawić siebie. Zbawić, tzn. uwolnić się od poczucia oddzielenia, od egocentryzmu, na jaki
skazywał go jego wszystko analizujący i oceniający intelekt ograniczający spontaniczne
doświadczanie. Energię tę dostawał od swych aktorów i młodych entuzjastów teatru, hipisów-
nomadów, "białych Cyganów" - jak ich nazywałem. W Jerzym był zraniony uzdrowiciel budzący
energię życia w innych, by leczyć nią ich i siebie w procesie bardzo intymnej i dramatycznej terapii
obrzędowej.
To dziwne, że nikt prawie nie podkreśla, jak ważny dla rozwoju jego teatru i idei był ruch
hipisowski, którego istotą była spontaniczność zachowań. Większość młodych ludzi, jacy docierali
do Teatru Laboratorium w latach 1968-1975, to hipisi lub ludzie będący pod wpływem tej
subkultury. Była to epoka ogromnej łatwości nawiązywania kontaktów międzyludzkich ponad
podziałami społecznymi, kulturowymi i rasowymi. Jerzy stał się jednym z wielu guru tego
niezwykłego międzynarodowego ruchu. Wspólne było poszukiwanie ekstatycznej jedności, z tym
że Jerzy kładł ogromny nacisk na pracę i szukał ekstazy wysokiej, podczas gdy z hipisami bywało
rozmaicie, i dlatego ruch ten w połowie lat 70-tych zdegenerował się ostatecznie.
Niedługo po "Księciu Niezłomnym" obejrzałem "Akropolis". Zrobiło ono na mnie również
wielkie wrażenie, szczególnie finalna procesja-chorea wstępująca za dźwiganym manekinem
Zbawiciela do komory gazowej. Jednakże symbolika postaci, często grających w spektaklu dwie
role, była dla mnie miejscami niepotrzebnie zagmatwana. Dlaczego mężczyzna gra oblubienicę? Po
co taka gęstwa odniesień symbolicznych? Wynikało to z przejęcia się Grota teoriami archetypów
Junga, z potrzeby zbudowania jak najgęstszej siatki znaczeń symbolicznych. Było to jednak za
bardzo wykoncypowane i zastanawianie się nad znaczeniami utrudniało przeżywanie spektaklu.
"Apocalypsis cum figuris" widziałem 7-8 razy i za każdym razem przeżywałem ją na nowo jako
utwór kongenialny i misterium największej mocy. Przez demonstrację zła w pierwszej części
prowokowano "wcielanie" się boskiej siły w Ciemnego. Gdyby jeszcze w swoim życiu codziennym
grający Ciemnego Ryszard Cieślak dał radę dojść do ładu z tą energią, byłby to triumf absolutny
metody Teatru Laboratorium. Niestety, energia ta wypaliła go. Brak równowagi, zbyt dużo energii
żywiołu ognia namiętności, tęsknoty i żarliwości pod nieobecność żywiołu wody zawierającego
stabilizujące i oczyszczające uczucia wyższe, sprawiły, że po tej roli Ryszard już nie dał sobie rady
ze swoim życiem. Gdy jego Bóg i starszy brat opuścił go, okazało się, że nie potrafi żyć i tworzyć
samodzielnie. Dlatego rozpił się. Podobnie było ze Staszkiem Ścierskim, niezapomnianym Janem z
"Apocalypsis...", który w wielu spektaklach w połowie lat 70-tych dawał z siebie najwięcej ze
wszystkich i stał się prawdziwym spiritus movens spektaklu.
Jerzego poznałem osobiście we wrocławskim Pałacyku - klubie studenckim ZSP - przez
Ryszarda Peryta, jednego z filarów Studia Teatralnego z Puław, dopiero jesienią roku 1970,
niedługo po jego powrocie z Indii. Byłem skrępowany i nie pamiętam dokładnie, o czym wtedy
rozmawialiśmy, ale dotyczyło to doświadczeń mistycznych. Większość naszych rozmów obracała
się wokół nich. Nie pamiętam już, na którym spotkaniu Grot zaproponował mi przejście na ty.
Niedługo po tym wysłałem do niego list, że I-Ching poradził mi jechać, by porozmawiać z nim o
tym, co najważniejsze. Odpowiedział telegraficznie, żebym przyjechał do Wrocławia. Poszliśmy do
kawiarni Monopol, gdzie przy pierwszym stoliku siedziała dama lekkich obyczajów w fioletowych
hot-pantsach. Usiedliśmy w głębi sali i powiedziałem mu wprost: "Tobie chodzi o miłość". Jerzy
odparł: "Wolę używać słowa miłowanie". 10 rozgraniczenie eros od agape (w sanskrycie karny od
karuny czy maitri) jest arcyważne. Tym niemniej w wielu swych wypowiedziach, gdy mówił o
pełni, jednak łączył te odmienne energie ("seks i świetlistość" jak je nazywał). Ale wracając do tej
ważnej rozmowy. Po jego wyznaniu o agape poprosiłem go, by zdjął okulary, bym mógł mu
popatrzeć prosto w oczy. Były duże, niebieskie. Paradoksalnie z racji słabego wzroku tę
najpiękniejszą część twarzy ukrywał za grubymi okularami w topornych oprawach. Był brzydki, ale
jego wyraziste rysy świadczyły o silnym i niezależnym umyśle - wydatny nos, wąskie usta.
Powinienem dodać, że miał zdumiewająco długie palce i bardzo precyzyjnie nimi gestykulował.
Głos miał wysoki i cienki, wręcz falsetowy, ale ponieważ mówił precyzyjnie, przykuwał uwagę.
Wywierał wrażenie dzięki dużej koncentracji i ciekawej retoryce, choć często wpadał w styl
kaznodziejski, ulegając wówczas niepotrzebnej manierze cedzenia i przeciągania słów. Te prorocze
tony nie były jednak monotonne, bowiem jego apostolska persona była cała podszyta
chochlikowatym, mefistofelejskim diabełkiem, duchem przekory, ironii i nagłych wolt. To go
czasem ratowało od pustego patosu, w jaki wpadał. Aktorstwo miał we krwi, za młodu chciał być
koniecznie aktorem, nie miał jednak ku temu warunków i przepadł na egzaminach. Jego ciągoty
aktorskie wyrażały się w potrzebie kreowania się wobec innych jako ważna persona przy
jednoczesnym żartowaniu z siebie. Tu widzę źródło jego metody teatralnej prowokowania sacrum
przez "dialektykÄ™ apologii i szyderstwa".
Był w nim kapłan i błazen, a właściwie kpiarz w stylu Gombrowicza. Lubił robić wrażenie, że
zna wszystkie odpowiedzi na pytania egzystencjalne, stąd wielu ludziom jawił się jako mędrzec,
mag, mistyk, prorok. Wykorzystywał to niemiłosiernie, często nimi się bawił. Był w tym niestety
element lekceważenia wobec szaraczków. Dzielił ludzi na wybitnych i resztę. Jednocześnie czynił
duże wysiłki, by być sprawiedliwym wobec współpracowników, którzy widzieli w nim
najwyższego arbitra. Wywoływało to stałe napięcia w zespole, ale też dynamizowało pracę.
Ambicja spalała mu serce i pchała naprzód, ale nie dawała spokoju. Prócz wielkiej
dociekliwości i niezmordowanej energii w pracy, miał przemożną skłonność do dominacji i silny
instynkt walki. Współpracownicy nie na darmo nazywali go Bossem. Mówiąc krótko - był despotą.
By zaistnieć, potrzebował drugiego człowieka i dialogu, w którym przedstawiał się jako brat, ale
zawsze starszy, bowiem zazwyczaj dążył do dominacji. Prowadził też dialog z wielkimi zmarłymi.
Ponieważ stawiał głębokie pytania, taki dialog był też dialogiem z nieświadomością kolektywną, co
jak wiemy budzi postaci symboliczne w niej drzemiÄ…ce. Tego rodzaju dialog jest zawsze bardzo
płodny i jest często stosowany przez artystów wizjonerów. Po wyczerpaniu jednego symbolu,
archetyp rodzi kolejny, i ten dialogiczny proces nigdy się nie kończy, póki nie zakwestionuje się
całkowicie realności samego pytającego. Mam wątpliwości, czy to mu się w końcu udało. Miał
chyba na to zbyt silny intelekt, w dodatku zaprawiony w hermeneutycznych egzegezach świata
archetypów, którym był zafascynowany. Jego mózg stale potrzebował pokarmu, podobnie było z
jego sercem. Podejrzewam, że jak nie był w dialogu, to czuł, że nie istnieje emocjonalnie. Bardzo
chciał mocno zaistnieć we własnych uczuciach i w uczuciach bliskich mu ludzi jako ktoś wspaniały.
Myśl, że miałby być nikim, musiała być dla niego nie do zniesienia, a skoro również szukał Boga,
musiał się z Nim wadzić. Jednocześnie krytykował tych, którzy kreowali się na wielkich. Raz
dostało się samemu Zbigniewowi Herbertowi. Podczas publicznego spotkania na temat Osterwy z
Herbertem, Iwaszkiewiczem i Grotowskim w Instytucie Sztuki w Warszawie Herbert z patosem
czytał fragmenty swej "Jaskini filozofów". Kiedy już byliśmy na ulicy, Jerzy wyznał mi: "Za bardzo
utożsamiał się z Sokratesem!". Nie śmiałem mu wytknąć, że sam utożsamiał się z Jezusem.
Po słynnym odchudzeniu się w Indiach wydawał się być jeszcze wyższy, zawsze na czarno, z
długimi włosami i rzadką bródką. Schrystusowiał i przypominał prawosławnego diaka. Brakowało
mu tylko krzyża na piersi. Kiedyś wpadł z Ludwikiem Flaszenem do mnie na Willową w
Warszawie, gdzie mieszkałem w domu mego Dziadka. Flaszen, jowialny brzuchacz w towarzystwie
diaczka, wyglądał jak pop batiuszka. Gdy dla relaksu położył się na dywanie, przypominał
wieloryba. Teraz odchudzony Pan Ludwik bardziej wyglÄ…da na rosyjskiego inteligenta-dysydenta z
XIX wieku. Wówczas byli śmieszną parą jak Don Kichot i Sancho Pansa, albo Flip i Flap. Mieli
obaj znakomite poczucie humoru i przebywanie z nimi często przemieniało się w wyborną zabawę
towarzyską, co nie zmienia faktu, że moje dłuższe rozmowy z Jerzym, jak wspomniałem, były
zawsze zasadnicze.
Był to dialog dwóch postaw: gnozy chrześcijańskiej, zabarwionej hinduizmem w wydaniu
Siankary z jego strony, a buddyzmem mahajany z mojej. On chwalił żarliwość bhakti zjednoczenia
się z osobowym Bogiem, ja bezosobową medytację niedwoistości w stylu zen, taoizmu czy
wedanty. Prawda dla niego nie była otwartą obecnością wyższej inteligencji nieodrębnej od zjawisk,
lecz zawsze człowiekiem lub boską postacią weń wcieloną. Postawa jego była skrajnie
antropocentryczna, lecz nie zauważał, że za tym skrajnym humanizmem może kryć się szowinizm
gatunkowy. "Tak to się w nas wpisało" - powtarzał. Na moje argumenty, że byli mistycy
chrześcijańscy, tacy jak Pseudo-Dionizy Aeropagita, Mistrz Eckhart, Tauler, czy Suzo, którzy
doświadczali istoty wszechrzeczy jako wolnej od osoby, a więc od osobności, odpowiadał, że to
były wyjątki. Twierdził, że w naszym kręgu kulturowym większość poznaje prawdę tylko przez
drugiego człowieka jako obraz Syna Człowieczego. To miłowanie drugiego człowieka, w jego
przypadku tylko braci (o siostrach się nie mówiło), miało leczyć z miłości własnej. Tego, że mogła
to być wzajemna fascynacja dwojga lub więcej narcyzów, nie brał pod uwagę.
Mimo moich nieśmiałych namów, Jerzy nigdy dłużej nie praktykował medytacji u żadnego
nauczyciela. Poznawał rozmaite praktyki, lecz nie poświęcił się żadnej. W gruncie rzeczy praca z
ludźmi wychodząca od impulsów wewnętrznych lub zewnętrznych uruchamiających ekspresję
ciała, a następnie głosu, była jego dialogiczną formą medytacyjną. Czuwania w znieruchomieniu
było w niej jednak o wiele mniej od ćwiczeń w ruchu, chociaż zawsze dbał o przestrzeganie ciszy
podczas pracy. Mimo predylekcji do ekstatycznego śpiewu i tańca typu bhakti, czy też dytyrambu i
chorei, medytujących hinduistycznych joginów cenił bardzo wysoko. Uważał jednak, że nie jest to
droga dla aktora. Był w narcystyczny sposób przywiązany do ciała i ono było dla niego zawsze
punktem wyjścia, choć swoje "cielesne" podejście tłumaczył chęcią obejścia intelektu
paraliżującego działanie. Nie dostrzegał, że przywiązanie do ciała jest źródłem cierpień i tym
zdecydowanie różnił się od większości szkół gnostyckich i buddyjskich, zbliżając się do tantry
hinduistycznej. Uważał też, że ludzie Zachodu mają kompleks seksualny i superego w odróżnieniu
od Hindusów, którzy - według niego - mieli być od nich wolni. Jest to teza co najmniej dyskusyjna.
W dyskusji o Siankarze Jerzy opowiedział mi kiedyś o pojedynku duchowym, jaki ów
hinduistyczny mędrzec miał stoczyć z pewnym tantrycznym joginem. Obaj popisywali się cudami,
aż jogin zaproponował rywalizację w domenie seksu. Ponieważ Siankara ślubował celibat, musiał
ożywić ciało pewnego niedawno zmarłego maharadży słynącego z miłosnych podbojów, by móc
poznać tę domenę i udowodnić joginowi swą znajomość tematu. Seks i ciemna strona natury
ludzkiej fascynował Jerzego w równym stopniu, jak strona duchowa. Człowiek rozwinięty duchowo
miał, według niego, godzić te przeciwieństwa.
Na moje dociekliwe podkreślanie, że wszystko w jego "kościele ludzkim" jest nietrwałe,
bowiem wszystkie związki są nietrwałe, jak to głosił Budda, i w związku z tym dalekie od tego, co
wieczne, dał ciekawą odpowiedź: "Co to za pytanie, kiedy jest się razem!". Jerzy marzył o bliskości
i zjednoczeniu z Bogiem w żywej wspólnocie. Przeszkodą w tym był jego potężny intelekt, wstyd
swego ciała i krytyczny dystans do bliźnich - cechy analitycznego umysłu urodzonego psychologa,
nieufnego znawcy ludzi.
Jerzy potrafił przejmująco mówić o spontanicznej, ekstatycznej, braterskiej jedności, do której
tęsknił, chociaż rzadko chyba jej doświadczał. Było to pragnienie pokrewne tęsknocie
Gombrowicza do niewinnej nagości, z tym że kościół ludzki Grota miał głębszy cel od kościoła
ludzkiego Hrabiego de Gombro, bowiem w jego obnażonym z masek człowieku miał mieszkać
Bóg. Nie miał to być Bóg oficjalnych kościołów z ich niemrawą liturgiczną choreą, lecz Bóg żywy,
roztańczony i rozśpiewany, nieograniczony żadnym dogmatem czy konwenansem. Myślę, że Jerzy
chciał, tak jak Jan Ewangelista, spoczywać na Jego piersi.
Jeszcze w pierwszej połowie lat 70-tych Jerzy uważał, że ludzie rozmaitych kultur różnią się
doświadczaniem sacrum z racji odmienności kulturowych. Była to spuścizna myśli C.G. Junga.
Pamiętam, jak na spotkaniu w warszawskim Teatrze Ateneum mówił to, co potem w pełni wyraził
w swoich manifestach drukowanych w Odrze pt.: "Jak żyć by można", "Takim jakim się jest, cały",
"Święto". Patrzę w notatki z tego spotkania: "Nie być pokątnym", "Pełnia, a nie doskonałość",
"(Jeśli chodzi o przeszkody między ludźmi) właściwie myślę, że można przekroczyć wszystkie". Po
spotkaniu zapytałem go, czy ta pełnia ma być taka, jak satori w buddyźmie zen. Odparł mi swoim
charakterystycznym autorytarnym, nauczycielskim tonem, w który często wpadał: "Pamiętaj, że
żaden Europejczyk nie może być zenistą". Jak mu kilka lat później przypomniałem ten
kategoryczny sąd zaklinał się, że nic takiego nie powiedział.
Ja na pewno w pierwszych latach znajomości i przyjaźni byłem zafascynowany Jerzym, a
fascynacja to niezdrowe uczucie. Gdy kiedyś jechałem z nim i Ludwikiem Flaszenem pociągiem z
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • eldka.opx.pl