Dolina Sępów, Moje teksty

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

12

 

 

Dolina Sępów

 

              Niebo nad Doliną Sępów było czyste i koszmarnie wyblakłe. Gdzieś za szczytami gór gromadziły się chmury, lecz tutaj ziemia została wydana na pastwę bezwzględnego słońca. Jim Cordes odwrócił twarz od żaru i splunął pod nogi gęstą śliną. Miał nadzieję, że jeszcze dzisiaj spadnie deszcz, w przeciwnym razie wszystko wokół zacznie wariować, a zwierzęta przeniosą się w pobliże rzeki. Mężczyzna skrzywił się na myśl o pozostaniu samym na tym przeklętym odludziu. Bał się złowieszczej ciszy, która nieraz wypełniała dolinę po zapadnięciu zmroku. Jim wskoczył z rezygnacją do jeepa i ruszył w kierunku domu. Nagle zmienił zamiar, zjechał z drogi na usiane olbrzymimi głazami, strome zbocze. Samochód lawirował między kamieniami, w jakiś niepojęty sposób unikając zderzenia lub przynajmniej otarcia się o twardą skałę. Dla Cordesa nie było to jednak czymś niezwykłym. Sam odnalazł ten szlak i wykorzystywał go zawsze, gdy w grę wchodził pośpiech. Teraz dla odmiany podążał w górę ścieżką wgryzającą się niczym tunel w las kolczastych krzewów. Gdyby silnik jeepa odmówił w tym miejscu posłuszeństwa, mężczyzna musiałby zadać sobie wiele trudu, aby przed zachodem słońca wyciągnąć samochód na otwartą przestrzeń. Nie wiedział nawet dokąd mu się tak śpieszy, ale miał przeczucie, ze warto podjąć ryzyko. Musiał ryzykować, jeśli chciał pożyć w Dolinie Sępów jeszcze parę lat. A Jim Cordes z całą pewnością nie zamierzał umierać. Nie tutaj.

              W miarę zbliżania się do przełęczy o wyszukanej nazwie Gardło Sępa, jeep wspinał się na coraz większa wysokość. Cmentarzysko kamiennych bloków pozostało w dole podobne do makiety z muzeum prehistorii. Tumany kurzu wzbijające się spod opon samochodu utrudniały widoczność, jednak szara wstęga prowadzącej przez przełęcz szosy z upływem czasu rozwijała się wyraźnie przed oczami Jima. Mężczyzna zatrzymał wreszcie samochód. Dalej jego szlak zagradzało skalne rumowisko – zresztą stąd miał wystarczająco rozległy widok.

              Ilekroć obserwował dolinę z tego punktu odnosił wrażenie, że w jej krajobrazie jest coś nienaturalnego. Tak jakby potężny, obcy żywioł zaprojektował ją dla tylko sobie znanych celów. W sposobie rozmieszczenia skupisk zieleni, czy układzie granitowych kolosów tkwił głębszy, niezrozumiały dla człowieka sens. Także drzewa rosły tutaj inaczej. Ich korzenie sięgały głębiej niż można było przypuszczać, a gałęzie przybierały często surrealistyczne kształty przypominające do złudzenia zdeformowane kończyny ludzi albo zwierząt.

              Jim wierzył, ze w dolinie nic nie jest dziełem przypadku. Jedynie naprawdę głupi ludzie mogli uważać, że ich życiem rządzi ślepy traf. W wielkich miastach, do których Cordes nadal tęsknił, łatwo ulegało się iluzjom, ale tutaj nawet piasek zdawał się mieć swoje przeznaczenie. Kiedy Jim ogarnął wzrokiem rozciągającą się przed nim panoramę zauważył dym unoszący się z wiatrem w stronę gór. Nie potrafił zlokalizować jego źródła, ani ustalić odległości, jaka dzieliła go od pożaru. Być może płonęła sucha trawa na leśnej polanie albo ogniem zajął się cały las, wówczas jednak ogień szybko przedostałby się na wierzchołki drzew. Mężczyzna obserwował w napięciu jak delikatna zrazu smuga gęstnieje, nabiera koloru i w końcu wystrzelają w niebo kłęby sinego dymu. To nie trawa – był tego teraz całkowicie pewny. Nie musiał sięgać po lornetkę, aby stwierdzić, co stało się na szosie. Wiedział już dlaczego się śpieszył, ale od tej wiedzy nie przybyło mu czasu do stracenia. Potrzebował około piętnastu minut, żeby dotrzeć do miejsca wypadku. Jeżeli będzie miał szczęście i nie podzieli losu tamtych, znajdzie się na szosie o kilka minut wcześniej.

              Autobus dogasał u podnóża skarpy, z której zwisały żałosne strzępy balustrady. Ogień buzował jeszcze wewnątrz blaszanego pudła, płomienie trawiły tapicerkę, odzież pasażerów oraz ich wypchane zapasami torby. W powietrzu roznosił się smród spalonego mięsa. Czerwony lakier, którym pokryty był niegdyś samochód skapywał z karoserii malując na ziemi krwawe blizny. Kierowca autobusu stracił panowanie nad kierownicą w fatalnym momencie. Metalowa barierka zabezpieczająca zakręt przestała istnieć. Całkiem możliwe, że kierowca zagadał się po prostu z jakąś ładną, długonogą blondynką, którą przez całą drogę podglądał w swoim lusterku. Rozmawiali o życiu szczęśliwych ludzi, pogodzie albo o planach, których już nigdy nie zrealizują. Dziewczyna krzyknęła, kiedy samochód spadał z dziesięciometrowej skarpy. Mijały sekundy. Niektórzy jeszcze żyli, próbowali wydostać się na zewnątrz i wtedy wybuchł zbiornik z paliwem. Większość została w środku.

              Jim policzył ciała rozrzucone bezładnie wokół dymiącego wraka. Sześć osób, zapewne martwych, ale na szczęście nie tkniętych przez ogień. Ci, którzy wypadli z autobusu podczas wypadku i ci, którzy zdążyli się z niego wygrzebać zanim nastąpił wybuch. Cordes przyglądał się zwłokom z zawodową ciekawością. Zaczął od ciała mężczyzny ubranego w uniform lokalnej firmy transportowo-komunikacyjnej. Kierowca był łysawym, grubym facetem, z którego twarzy i klatki piersiowej sterczały odłamki szkła. Jim miał kłopot z wrzuceniem go do jeepa. Najchętniej zostawiłby ciało w spokoju, lecz nigdy nie przerywał raz zaczętej roboty. Z młodą dziewczyną o egzotycznej urodzie poszło mu za to błyskawicznie. Posadził ją na miejscu z przodu jeepa, gdzie z odrzuconą do tyłu głową wyglądała na zmęczona upałem turystkę. Zabrał jeszcze zwłoki mężczyzny i kobiety, mniej więcej w tym samym wieku, które ułożył obok kierowcy i przykrył płachtą brezentu. Na pobojowisku pozostały już tylko dwa ciała. Jedno z nich było usmażone do połowy, a ze zwęglonego korpusu sterczały groteskowo nogi w niemodnych, tweedowych spodniach i starannie wypastowanych pantoflach. Jim zarzucił na plecy zmasakrowanego chłopaka. Wydawało mu się, że chłopak drgnął, kiedy podnosił go z ziemi, ale na razie postanowił o tym nie myśleć. Pisk opon hamującego samochodu złapał Cordesa stojącego nad jeepem z przewieszonym przez ramie ciałem. Nie spojrzał nawet w tamtą stronę. Dał się wprawdzie zaskoczyć, jednak nie zamierzał tanio sprzedać skóry. Powie policjantom, ze chciał jechać do szpitala, a potem spróbuje im uciec.

- Ty cholerny skurwysynu! – usłyszał znajomy głos Snoobyego. – Zostaw go ty sępie!

Odwrócił głowę i zobaczył starego człowieka miotającego się w bezsilnej wściekłości nad krawędzią skarpy.

- Cześć Snooby – odpowiedział niemal radośnie. Odchylił brezent i wepchnął chudzielca między brzuch kierowcy i brzeg naczepy. Znowu odniósł wrażenie, że chłopak się poruszył.

- Ty bękarcie! – ryczał Snooby. – Myślisz, że uda ci się wkupić w ich łaski?!

              Jim poprawił płachtę, położył na niej zapasowe koło i popatrzył z uśmiechem na Snoobyego.

- Nie masz dziś szczęścia staruszku. Powinieneś mieć żal wyłącznie do siebie. Ty zawsze partaczysz robotę.

              Snoby zaniemówił z oburzenia.

- Żebyś nie myślał źle o poczciwym wujku Jimie – ciągnął Cordes – zostawiłem dla ciebie prezent. Wskazał palcem nadpalone zwłoki. – Przypomina nieco frytkę, ale nogi ma w porządku. Są twoje. Obie!

              Mężczyzna zaniósł się głośnym śmiechem. Uruchomił silnik i z rękoma zaciśniętymi na kierownicy czekał na reakcję Snoobyego.

- Powiem im o tobie Cordes! – staruszek odzyskał głos. – Powiem, że specjalnie dajesz im zgniłe mięso. Przetrzymujesz je tak długo, aż zaczną łazić po nim robaki.

              Warkot silnika nie był w stanie zagłuszyć śmiechu Jima. Bawił się wspaniale widząc jak Snooby wpada w furię.

- A co im powiesz o mojej nowej dziewczynie? – przygarnął do siebie nieruchome ciało. – Prawda, że jest bombowa? – nie dosłyszał odpowiedzi. – Mam dla ciebie jeszcze radę Snooby – właściwie to dwie rady. Jim Cordes zwolnił pedał gazu i jeep ruszył powoli niczym nie przyzwyczajony do zaprzęgu koń. – Pośpiesz się, jeżeli chcesz mieć te nogi i sprzedaj ciężarówkę, bo zawsze będziesz o pięć minut za późno.

              Pożegnał starca sygnałem klaksonu. Miał przed sobą długą oraz ciężką drogę do domu. Zerknął ukradkiem na dziewczynę, której głowa opadła na jego ramię. Nie wyobrażał sobie, aby mogła flirtować z łysym, grubym, a do tego kiepskim kierowcą. Musiał się pomylić. Kiedy wjeżdżali na nieużywaną od lat leśną drogę z oddali dobiegło zawodzenie policyjnych syren.

             

              Jessica Fowler pływała w jeziorze niedaleko domu letniskowego ojca. Woda była ciepła, a Jessica nie miała ochoty wracać na brzeg. Nagle coś zakotłowało się pod niezmąconą taflą jeziora. Dziewczyna spostrzegła, że znajduje się daleko od brzegu i wówczas dopadł ją strach. Chciała popłynąć szybciej, ale ból prawej ręki sparaliżował jej ruchy. Zaczęła tonąć.

              Jessica ocknęła się z przykrym wspomnieniem bólu, który wciąż wydawał się być czymś realnym. Jej oczy przyzwyczaiły się do nowej rzeczywistości, lecz ból nie ustępował, jakby sen nie stanowił dla niego jedynej pożywki. Prawa ręka od przedramienia do nadgarstka pulsowała żywym ogniem. Umysł produkował natarczywe obrazy spadającego w przepaść autobusu. Dziewczyna ze zdziwieniem wpatrywała się w konstelację plam rysującą się na okopconym suficie i nie potrafiła skojarzyć tego obrazu ze szpitalną bielą. Również zapach nie pasował do jej wyobrażeń o szpitalu. Uniosła lekko głowę, aby rozejrzeć się po dziwnym pomieszczeniu. Obok leżał nagi mężczyzna, który przyglądał się jej bez śladu zażenowania. Spojrzała w jego oczy – były to oczy martwego człowieka. Jessica pomyślała, że przez pomyłkę zawieziono ją do kostnicy i zmusiła zaschnięte gardło do krzyku. Po chwili zjawił się pracownik… Nieogolony mężczyzna ubrany niczym traper. Oboje byli zaskoczeni nieoczekiwaną sytuacją.

- Gdzie ja jestem? – zapytała próbując usiąść. Mężczyzna nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Patrzył na nią jak na okaz ginącego gatunku owadów. Nie otrząsnął się chyba w pełni z zaskoczenia.

- Czy jestem w kostnicy? – pytała dalej.

- Dla ciebie byłoby lepiej, żebyś tam leżała – odparł spokojnie. Dziewczyna nie zrozumiała, o co mu chodzi. Zastanawiała się nad sensem słów, ale zawroty głowy nie pozwalały jej na uporządkowanie myśli.

- Co to ma znaczyć? – raptownie opanowały ją złe przeczucia. – Kim pan jest do diabła?! 

              Knebel z zaschniętego śluzu dławił gardło i zamiast krzyku wyszło zaledwie żałosne skomlenie. Jessica zsunęła nogi z obitej blachą leżanki usiłując dosięgnąć palcami posadzki. Jej bosa stopa trafiła na coś mokrego i lepkiego. Kiedy cofnęła nogę przekonała się, że wdepnęła w kałużę krwi. Fala zawrotów głowy zaatakowała ją ze zdwojoną energią. Jessica dryfowała w powietrzu bez jakiegokolwiek punktu oparcia. Zawisła przez moment nad trupem rozebranego mężczyzny; czuła, że ociera się o jego twardy, rozdęty brzuch. Odruchowo chwyciła za krawędź odpływającej leżanki. Ostry ból wyrwał ją z jednego koszmaru przywracając drugi. Nie miała zamiaru pozostawać tu dłużej.

              Jim Cordes wyprzedził o sekundę myśli dziewczyny. Zablokował jedyną drogę ucieczki i trzymając za włosy przygwoździł Jessicę do ściany. Był silny, szybki i zdeterminowany. Zdążyła to zauważyć, zanim wykręcił jej prawą rękę i świat znów zapadł się w czarną otchłań. Po przebudzeniu stwierdziła, że sytuacja zmieniła się na gorszą. Leżała obecnie na brzuchu, a nogi i ręce miała starannie skrępowane. Ból stał się trudny do zniesienia, nie wiedziała już, czy boli ją ręka, czy prawa połowa całego ciała. Zniknęły też jej ubrania. Była zupełnie bezbronna. Jessica nie miała odwagi, aby się poruszyć.

              W domu często przyglądała się matce, która potrafiła raptownie zastygnąć w bezruchu i trwać w tym stanie, dopóki ktoś jej nie przeszkodził. Jako półkrwi Azjatka, Jessica odziedziczyła po matce wytrwałość i słabość do kurczaka z jarzynami po wietnamsku. Niestety przejęła również geny ojca, żołnierza amerykańskiej piechoty morskiej, co uniemożliwiało jej zachowanie spokoju w obliczu śmiertelnego zagrożenia. Zdecydowała się rozejrzeć na tyle, na ile pozwalała niewygodna pozycja. Miejsce człowieka, o którego brzuch otarła się w koszmarze zajmowało inne ciało. Ten mężczyzna był dla odmiany chudy i prawdopodobnie młody. Jessica nie widziała dokładnie jego twarzy. Zauważyła, że miał dość długie, ciemne włosy. Żebra i biodro rysowały się pod skórą wyraźnymi łukami; profil mężczyzny ocieniał kilkudniowy zarost. Serce Jessici zabiło mocniej, gdy spostrzegła rytmiczny ruch klatki piersiowej nowego sąsiada.

- Nareszcie się obudziłaś – zaaferowana odkryciem nie usłyszała zbliżających się kroków. Było już za późno na udawanie, że nadal jest nieprzytomna. Zdradziła się ruchem, inaczej nic by się może nie wydarzyło. Jim Cordes pochylił się nad dziewczyną i dotknął jej pleców szorstką dłonią.

- Przyniosłem ci szklankę wody.

Przypomniała sobie o pragnieniu i przez ułamek sekundy była niemal wdzięczna swojemu prześladowcy. Jim odwrócił dziewczynę na lewy bok, uniósł jej głowę, a następnie cierpliwie, niczym pielęgniarka wlewał w spieczone usta zawartość szklanki. Jessica piła łapczywie – nie czuła przy tym, ani strachu przed człowiekiem, który ją uwięził, ani wstydu z powodu swojej nagości. Liczyła się tylko woda i to, że ręka trzymająca szklankę nie mogła na razie zabijać.

- Pewnie nie uwierzysz, ale przykro mi, że się tutaj znalazłaś – Jim odsunął pustą szklankę od ust dziewczyny.

- Masz rację, nie wierzę ci – odpowiedziała po chwili namysłu.

Rozmowa utknęła w martwym punkcie. Ofiara patrzyła wyzywająco w matowe oczy oprawcy usiłując wniknąć w jego chorą wyobraźnię. Zdawała sobie sprawę, że niewiele może zdziałać przeciwko temu silnemu mężczyźnie, lecz postanowiła za wszelką cenę nie pokazać po sobie rezygnacji.

- Myślałem, że nie żyjesz – zaczął Jim. – Wyglądałaś na nieżywą, kiedy cię stamtąd zabierałem. Nie miałem czasu sprawdzać wszystkiego dokładnie. Większość błędów popełnia się z braku czasu.

Zabrzmiało to, jak usprawiedliwienie. Jessica była zbita z tropu takim obrotem sprawy. Wiedziała już na czym stoi, a teraz obraz całości ponownie się zagmatwał.

- Zabrałeś mnie z miejsca wypadku? – tak czy owak zamierzała dowiedzieć się prawdy.

- Zgadza się – Jim sięgnął po papierosa.

- I tamtych mężczyzn również?

- Tak – palił rzadko, ale jeszcze rzadziej miał okazję z kimś rozmawiać.

- Dlaczego to zrobiłeś?

Jim obmacywał kieszenie szukając zapałek. Wyglądał na zakłopotanego.

- Zostawiłem je w kuchni – powiedział wkładając papierosa z powrotem do paczki.

- Zadałam ci pytanie – dziewczyna nie ustępowała. – Dlaczego to zrobiłeś?

Popatrzył na nią ze smutkiem dając do zrozumienia, że to co powie nie poprawi jej samopoczucia.

- Oni mnie zmusili – mówił unikając jej wzroku. – Oni są gorsi od najgorszych z ludzi – ciągnął. – Chcą mięsa, ciągle im mało  i nie można się przed nimi ukryć. Znajdą cię wszędzie, jeśli ich oszukasz. Kiedyś wystarczała zwierzęca padlina, ale zasmakowali w słodkim mięsie. Tak – uwielbiają słodkie mięso i nie chcą już jeść zdechłych kotów.

Dziewczyna słuchała tego ze zgrozą.

- Kim są oni? O kim ty mówisz?!

- Gdy są głodni podchodzą pod Dom – Cordes ściszył głos do szeptu. – Otaczają dom ze wszystkich stron, jest ich wielu. W nocy słychać ich przez ściany. To zaraza. Cholerne potwory, od których cuchnie padliną.

              Cisza, jaka zapadła po ostatnich słowach zdawała się napawać mężczyznę nieokreślonym lękiem. Jessicę przeraził ogrom jego szaleństwa. Miała przed sobą skulonego, drżącego idiotę, w którego mózgu roiło się od demonów, bestii i padlinożernych potworów. Ten człowiek miał ją w garści, nim zaś manipulowały wyimaginowane stwory. Istniała nikła szansa, że uda się przemówić mu do rozsądku.

- Posłuchaj mnie… Przepraszam nie znam twojego imienia.

- Jim. Jim Cordes – dla Jessici nie miało znaczenia, czy mówił prawdę.

- Posłuchaj mnie Jim. Mężczyzna, który leży za tobą potrzebuje pomocy lekarza. On żyje, możesz się o tym przekonać - przemawiała jak do kilkuletniego dziecka starając się nie zepsuć wszystkiego jednym nieostrożnym słowem.

- Musisz natychmiast sprowadzić lekarza, bo on może umrzeć w każdym momencie.

- Tutaj nie ma lekarza panno Fowler – widząc zaskoczenie dziewczyny Jim wyjaśnił. – Znam nazwisko z dokumentów. Wypadły z kieszeni, gdy składałem twoje ubrania.

- Chyba źle mnie zrozumiałeś Jim – Jessica kontynuowała atak. – Jeśli on umrze, to nie nocne potwory, lecz właśnie ty będziesz odpowiedzialny za jego śmierć.

Cordes pokiwał ze współczuciem głową.

- Przykro mi, ale tutaj nie ma lekarza – powtórzył.

Jessica miała ochotę wyć ze wściekłości. Pierwsza runda była już przegrana i nic nie wskazywało, aby w następnych mogło być lepiej.

- A co z policją? – postawiła wszystko na jedną kartę. – Jak myślisz, kogo aresztują: ciebie, czy tajemnicze zombie, w których istnienie nikt nie uwierzy? 

- Obawiam się, że policji tutaj też nie ma – Jim Cordes rozłożył bezradnie ręce.

- Ktoś przecież będzie prowadził dochodzenie! – Jessica wybuchnęła długo hamowanym gniewem. Uświadomiła sobie, że bezpowrotnie traci ostatnią szansę uniknięcia ponurego losu. Nie umiała ukryć rosnącej irytacji, gdyby mogła, zabiłaby tego człowieka bez zmrużenia powiek.

- To dzika okolica – Jim mówił tonem kaznodziei wyłuszczającego zabłąkanym owieczkom istotę grzechu. – Zdarzył się wypadek. Kierowca uciekł albo jego ciało padło łupem drapieżników, jest ich tu naprawdę sporo. Policja zajmie się głównie ustaleniem przyczyn katastrofy, resztę zwalą na zwierzęta. Policja nie lubi szukać zagubionych nieboszczyków, szczególnie w tak nieprzyjemnym zakątku. Nie przyjdzie im nawet na myśl, że ktoś mógł przeżyć – kontynuował. – Wiesz dobrze, ile jest problemów z żywymi przestępcami. Co dzień masa morderstw, kradzieży, gwałtów. Handlarze narkotyków sprzedają dzieciakom…

- Nie! – przerwała gwałtownie Jessica. – Ni miłość boską przestań! Ty pozbawiony uczuć sukinsynu, mam nadzieję, że i tak cię w końcu dopadną. Boże… - dziewczyna zaniosła się spazmatycznym płaczem.

- Boga nie ma tutaj już od dawna – Jim postawił obok niej fiolkę z białymi tabletkami. – Mówiłem, że to dzika okolica. Musisz się z tym jakoś pogodzić - zanim odszedł przysunął fiolkę przed oczy dziewczyny. – Jeżeli zdecydujesz się to połknąć zawołaj mnie, będę cały czas w pobliżu.

Nie miała siły splunąć mu w twarz.

- Pomyśl o tym. Ja nie jestem mordercą – Jim uśmiechnął się przyjaźnie i zostawił dziewczynę samą.

 

              Więzienie Jessici było maleńką, wilgotną i brudną klitką, która przypuszczalnie stanowiła fragment piwnicy – jakiś skład na opał lub schowek na bezużyteczne graty. Dziewczyna nazwała je po prostu umieralnią.

              Pierwszego dnia odkryła, że jej współlokator, chudy chłopak, którego poznała wcześniej wciąż żyje. Zbadała możliwości wyswobodzenia się z więzów i doszła do wniosku, że sprawia sobie jedynie ból. Nie zauważyła szczurów, za to wokół roiło się od mnóstwa pająków i wszelkiego rodzaju robactwa. W nocy spadł ulewny deszcz, słyszała bębnienie kropel o dach domu i wyobrażała sobie, jak wygląda świat na zewnątrz. Drugiego dnia nauczyła się przysuwać do belki podtrzymującej strop umieralni i spijać z niej strużki wody. Coraz silniej doskwierał jej głód. Obserwowała chrząszcza, który potężnymi szczypcami usiłował przepołowić odwłok mniejszego owada. Trwało to nieskończenie długo i w końcu dziewczyna zmiażdżyła oprawcę uderzeniem pięty. Potem zgasło światło sączące się przez szpary w stropie. W ciemności zastanawiała się, czy chrząszcze mogą zemścić się za zabicie jednego z nich.

              Przypomniała sobie dzień, kiedy poszła z ojcem kopać robaki na przynętę. Ojciec obudził ją wcześnie, za oknami trwała jeszcze noc, a ona bała się, że w ostatnim momencie ojciec każe je zostać w domu. David Fowler pozwolił córce nieść pojemnik na robaki. Jessica była z tego dumna, szła za jego szerokimi plecami potykając się o wystające z ziemi konary. Nie znalazła wtedy ani jednego robaka. Przez cały czas musiała trzymać latarkę, mimo to nie żałowała porannej pobudki. W nagrodę ojciec zabrał ją ze sobą na łódkę. Później już nieczęsto zdarzało się, że robili coś wspólnie. Może właśnie dlatego tak dobrze zapamiętała tamten dzień.

              Chrząszcze najwyraźniej nie zamierzały zrobić Jessice krzywdy. Zapewne lepiej niż ludzie opanowały sztukę wybaczania albo raczej ich świat rządził się rozsądniejszymi prawami. Czekając na światło wsłuchiwała się w nierówny, płytki oddech chłopaka. Jeszcze żył, lecz dziewczyna wiedziała, że wkrótce umrze. Być może już teraz robactwo wpełzało mu do ust i nosa. Trzeciego dnia usłyszała, że ktoś skrada się do drzwi. Szaleniec starał się poruszać bezszelestnie, jednak zmysły Jessici wychwytywały każde stąpnięcie, każdy trzask przemieszczających się kości. Mężczyzna zatrzymał się przed drzwiami i czekał. Czekał na jej śmierć, była pewna, że dlatego tu przyszedł. Krzyknęła na tyle przerażająco, na ile pozwoliły jej na to nadwątlone siły. Mogła przysiąc, że przestraszył się jej wrzasku. Usłyszała strach, tak jak zwykły człowiek słyszy brzęk rozbijanej szyby w oknie swojego pokoju. Deszcz przestał padać i od kilku godzin belka była sucha. W nocy umarł chłopak.

              Jessice udało się przetrzeć drut, którym miała skrępowane ręce. Mogła się wreszcie podrapać, po trzech dniach swędzenie stało się bardziej dokuczliwe niż ból prawej ręki. Resztę nocy spędziła sprawdzając wytrzymałość drzwi. Nie myślała w ogóle o chłopaku.

              Drzwi były solidne – znajdowała się w obszernej trumnie. Nad ranem przypomniał o sobie głód. Nie jadła niczego od czterech dni, na szczęście myślała, że minęły dopiero dwie doby. Coraz częściej uciekała w sen. Chciała wyśnić patrol policji, który wpada nocą do domu i zaskakuje Jima Cordesa ćwiartującego ludzkie zwłoki. Cordes rzuca się do ucieczki i jeden z policjantów wyciąga broń. Strzela tak długo, aż ciało szaleńca rozpada się na kawałki. Zamiast tego przyśniło się jej, że martwy chłopak nagle zaczyna krzyczeć. Podczołguje się do niej i błaga o pomoc, ona nie ma się gdzie wycofać, dotyka jego twarzy, lecz twarz chłopaka przepływa między jej palcami strumieniem białych larw. Obudziła się mokra od potu. Na górze paliło się światło i w umieralni zrobiło się szaro. Jessica nie mogła oderwać wzroku od jasnej plamy trupa doskonale widocznej pośród szarości. Jakaś siła zmuszała ją do patrzenia na zwłoki człowieka, którego los miała niedługo podzielić. Nie znała rysów jego twarzy, nigdy nie słyszała głosu, ale oddech i zapach poznałaby nawet na dnie piekła.

              We śnie rozmawiała z matką. Matka tłumaczyła, że człowiek nie może zjeść drugiego człowieka. Jessica słuchała uważnie i odpowiedziała, że w dekalogu nie ma przykazania: „nie jedz bliźniego swego”. Wówczas matka odcięła sobie dłoń i wepchnęła ją w usta Jessici. Dziewczyna obudziła się wyczerpana, lecz uczucie głodu przepadło gdzieś wraz ze snem. Z belki znów ściekała woda, nad doliną musiało rozpętać się istne urwanie chmury. Spijała deszczówkę bojąc się, że burza minie i przez następny miesiąc nie spadnie kropla deszczu.

              Piątego dnia Jim Cordes namawiał ją do zażycia trucizny. Uchylił lekko drzwi, aby podać kolejną fiolkę i Jessice udało się ugryźć go w rękę. Powiedział, że zastrzeli ją jak sukę, jeśli nie chce umrzeć z własnej woli. Potem wrzucił do środka zapaloną szmatę, dziewczyna nie miała czym ugasić ognia i o mały włos nie udusiła się od dymu. Przez kilka godzin siedziała w kącie umieralni walcząc z głodem oraz bólem głowy. Matka tym razem przyniosła spory kawałek mięsa. Smakowało dużo lepiej niż koścista dłoń. Jessica poprosiła o czerwone wino, zaś matka obiecała jej, że postara się zdobyć dobry rocznik.

              Szóstego dnia Jim powtórzył manewr z płonącą szmatą. Dziewczyna przygotowała się na to i gdy tylko odemknął drzwi trafiła go w głowę grudką kału. Szmatę ugasiła moczem i przygniotła deską, którą oderwała w nocy od betonowego progu. Nie mogła użyć deski jako broni, ponieważ drewno było zupełnie zbutwiałe. Ponownie myślała o ojcu. Stała nad jego grobem z wiązanką pięknych, białych róż, nie czuła jednak niczego oprócz zmęczenia. Był dla niej napisem na marmurowej płycie, nazwiskiem, które nosiła i zacierającym się w pamięci śladem. Za parę lat pozostałoby pewnie tylko to pierwsze. Jessica spostrzegła nagle, ze już od dłuższego czasu nie słychać odgłosu kapania. Zlizała z belki ostatnie krople i z niespodziewanym impetem rzuciła się na ciężkie drzwi. Krzyczała do utraty tchu, następnie zbierała siły, aby krzyczeć jeszcze i jeszcze, aż uda się jej wywołać koniec świata. Nie mogąc dalej krzyczeć zsunęła się na zalane cienką warstewką cementu klepisko. Wzywała Boga bezgłośnymi modlitwami, lecz wielki Bóg nie był wcale tak miłosierny, jak głosiły dewotki i tłuści duchowni. Dziewczyna umilkła wpatrując się w doskonale jednolitą ścianę czerni. Na górze zabłysło światło i z mroku znów wyłoniły się kontury leżącego ciała.

              Nienawidziła go, bo był mięsem – zakazanym mięsem, którego nie wolno było jej tknąć. Kiedy zacznie śmierdzieć znienawidzi go jeszcze bardziej, prawie tak, jak chory nienawidzi trawiącego go nowotworu. Jakiś kształt oderwał się od przeciwległej ściany i przylgnął do konturów trupa. Jessica potrząsnęła głową. Powoli traciła kontrolę nad oszalałymi zmysłami. Jej umysł z trudem odróżniał rzeczywistość od fantazji, mózg pracował niczym uszkodzony aparat telefoniczny, w ciągu każdej sekundy kontakt mógł zostać przerwany. Kształt poruszył się i Jessica pomyślała, że wygłodniały szczur zapuścił się do umieralni w poszukiwaniu pokarmu. Brzydziła się szczurów, ale ten był przede wszystkim świeżym mięsem, a ona potrzebowała jedzenia. Ostrożnie przesunęła się w kierunku zwłok, usłyszała mlaskanie i wysiłkiem woli powstrzymała szalejący w żołądku żywioł. Była już całkiem blisko, gdy raptownie zgasło światło.

              Mlaskanie przerodziło się w budzący wstręt chrzęst rozrywanych ścięgien. Czerń wokół Jessici zafalowała. Oddzieliły się od niej drgające bryły, których rozmiar i konsystencja ulegały nieustannej zmianie. Dziewczyna patrzyła w osłupieniu, jak bezcielesny mrok przybiera na jej oczach formę, z niczego powstaje coś, co pulsuje życiem, wydaje dźwięki i skupia się przy niej niczym ćmy okrążające płomień świecy. Nie próbowała tego nazwać, bo nie znała słowa zdolnego określić zjawisko, którego była świadkiem. Wiedziała jednak, że wszystko dzieje się naprawdę i jest nie mniej rzeczywiste od jej obolałego ciała. Pierwsza z postaci wysunęła się z zamkniętego kręgu dotykając włosów Jessici. Przypominało to podmuch wiatru rozwiewającego włosy podczas wiosennego spaceru. Było ciepłe i ożywcze, chociaż spodziewała się, że sprawi ból.

              Siódmego dnia matka przyniosła jej mięso i butelkę czerwonego wina. Wino smakowało jak deszcz. Matka zapewniała, że jest świetne i wypiła trochę za zdrowie córki. Jessica pragnęła opowiedzieć jej o stworzeniach z ciemności, lecz bała się, że zostanie wyśmiana albo matka obrazi się i za karę przestanie do niej przychodzić. Długo walczyła z niepewnością, kiedy w końcu zaczęła mówić, okazało się, że matka wie o wszystkim. Jim Cordes zjawił się znienacka z naładowaną strzelbą. Stanął w progu i wystrzelił dwukrotnie, po czym spokojnie zamknął drzwi. Drugi pocisk trafił w ścianę tuż nad głową Jessici. Okruchy tynku posypały się na jej kark i ramiona, a huk wystrzału nie chciał wybrzmieć do końca rozlegając się wciąż w jej uszach. Postanowiła, że poskarży się na Cordesa stworzeniom z ciemności. Czekając na ich przybycie zapadała w nerwową, przerywaną koszmarami drzemkę. Na kilka minut przed nadejściem pierwszej z nich wyczuła delikatne wibracje oraz usłyszała dźwięk – cichutkie brzęczenie na granicy ludzkiego postrzegania.

              Przyprowadzili ze sobą matkę. Zapytali, czy chce wyjść z nią na zewnątrz. Jessica wahała się nie wierząc, że to możliwe. Ostatecznie dała się przekonać, gdy matka wyciągnęła do niej rękę. Nie zdziwiła się, że dotyk matki przypomina gorący podmuch… Po drodze rozmawiali o Jimie Cordesie. Powiedziała, że Jim nazywa ich zarazą oraz, że trzyma ją w piwnicy od wielu dni, a dzisiaj próbował nawet zastrzelić. Oni obiecali, że nie pozwolą, aby stało się jej coś złego. Ona jest ich przyjaciółką i Cordes powinien ponieść karę za wyrządzoną jej krzywdę. Szli jasnym korytarzem opadającym łagodnie w dół, do wnętrza ziemi, do ich podziemnego miasta. Jessica doznała uczucia wyzwolenia. Pozostała jej czysta świadomość i uwolnione od balastu ciała zmysły, które rejestrowały każdy zapach, smak czy odgłos nieznanego świata. Zrzuciła z siebie ból i zmęczenie zupełnie tak, jakby zdejmowała niewygodne buty. Dotykała sklepienia tunelu rozkoszując się jego łukowatym kształtem, a jednocześnie błądziła rękami po wilgotnych ścianach umykających przed nią w perspektywę korytarza. Dopiero teraz spostrzegła, że stworzenia z ciemności mają twarze. Niepodobne do ludzkich, bezbarwne powłoki, od których gładkiej powierzchni odcinały się jedynie usta. Pełne, kobiece wargi poruszały się bez ustanku odsłaniając rzędy drobnych zębów. W piwnicy Jessica widziała tylko zęby, mrok skrywał resztę przed jej oczami. Teraz przyglądała się ze zdumieniem, jak jasność tunelu napełnia twarze przewodników trupim blaskiem.

              Niepostrzeżenie dotarli do podziemnego miasta i zmysły dziewczyny natrafiły na niemożliwą do pokonania barierę. Wydawało się, że uczestniczy w projekcji filmu, a wtajemniczeni widzowie przenikają z łatwością do świata fantazji po drugiej stronie ekranu. Próbowała podążyć ich śladem, lecz nie potrafiła ominąć blokady, która nie pozwalała przedostać się do środka. Jaźń Jessici wciąż przynależała do leżącego w umieralni ciała. Wiedziała, że w każdej chwili może znaleźć się w nim z powrotem i z tym większą determinacją chłonęła pojawiające się obrazy. Miasto było piękne tym szczególnym rodzajem piękna, które nie mieściło się w kanonach ludzkiej estetyki. Formy składające się na jego architekturę nie miały prawa zaistnieć w ziemskim wymiarze. Umysł człowieka odrzuciłby zasady kreujące obcy świat albo popadłby w szaleństwo przy pierwszej próbie ich zgłębienia. Jessica zrozumiała, że dolina, w której utknęła jest przykładem próby przeszczepienia owych reguł na grunt znanego jej świata, a także tajemnym przejściem prowadzącym do miasta obcych. Zrozumiała też, ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • eldka.opx.pl